Mój mąż, Jan, zawsze był opoką naszej rodziny. Był człowiekiem ciepłym, spokojnym, potrafił rozładować każdy konflikt i zawsze znajdował czas dla mnie i dzieci. Przez 40 lat małżeństwa zbudowaliśmy razem dom, nie tylko dosłownie, ale przede wszystkim duchowo – pełen miłości, zrozumienia i wsparcia. Nigdy nie przypuszczałam, że po jego odejściu wszystko to rozpadnie się na drobne kawałki.
Jan zmarł niespodziewanie. Zawał serca. Jeden moment, jedna chwila, i nagle go zabrakło. Dom wypełniła cisza. Czułam się jak we mgle – każdy dzień był tylko kolejnym krokiem w pustce. Liczyłam, że w tej trudnej chwili dzieci staną przy mnie, pomogą mi przejść przez żałobę, że będziemy wspólnie wspominać ich ojca. Ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna.
Pogrzeb ledwo się skończył, gdy zaczęły się pytania. Najpierw nieśmiałe, delikatne, jakby chcieli sprawdzić, jak zareaguję.
– Mamo, czy tata coś mówił o działce za miastem? – zapytała córka, Aneta, kiedy siedziałyśmy w kuchni. – Wiesz, zawsze mówił, że to dobre miejsce na domek letniskowy.
– A co z mieszkaniem w mieście? – wtrącił Marek, mój starszy syn. – Przecież wiadomo, że to idealna inwestycja. Ktoś powinien to wziąć, żeby się tym zająć.
Słuchałam ich i nie mogłam uwierzyć. Jeszcze kilka dni temu żegnali swojego ojca, a teraz ich głównym zmartwieniem był majątek, który po sobie zostawił. Próbowałam przerwać rozmowę, zmienić temat, ale oni nie dawali za wygraną.
– Mamo, musimy to uregulować – powiedziała Aneta z naciskiem. – Tata by tego chciał. Nie możemy tego odkładać.
Od tamtej pory każda rozmowa z nimi dotyczyła spadku. Działka, mieszkanie, oszczędności – wszystko stało się przedmiotem ich sporu. Aneta uważała, że należy jej się więcej, bo to ona zawsze była „bliżej rodziców”. Marek twierdził, że jako najstarszy ma większe prawo do decydowania. Ich dyskusje, a potem kłótnie, stawały się coraz głośniejsze i coraz bardziej bezwzględne. A ja? Siedziałam pośrodku tego wszystkiego, próbując zrozumieć, jak to możliwe, że moje własne dzieci potrafią być tak bezdusznie pragmatyczne.
Najbardziej bolało to, że nikt z nich nie zapytał mnie, jak się czuję. Że nikt nie przytulił mnie, nie powiedział: „Mamo, poradzimy sobie razem.” Zamiast tego czułam się jak sędzia w ich konflikcie, jak przeszkoda, którą trzeba usunąć, żeby rozwiązać sprawy majątkowe.
Ostatnia rozmowa przelała czarę goryczy. Marek przyszedł do mnie z propozycją, która była jak policzek.
– Mamo, myślę, że najlepiej byłoby, gdybyś sprzedała dom i przeniosła się do czegoś mniejszego. My z Anetą podzielimy pieniądze. Będziesz miała mniejsze koszty i łatwiej ci będzie żyć – powiedział, jakby oferował mi najlepsze rozwiązanie na świecie.
– Sprzedać dom? Dom, który budowaliśmy z ojcem przez całe życie? – zapytałam, czując, jak łzy napływają mi do oczu. – To jest wasze rozwiązanie?
– Mamo, nie bądź sentymentalna. To tylko miejsce – rzucił.
To tylko miejsce. Słowa brzmiały w mojej głowie jak echo. Dla nich to może było tylko miejsce, ale dla mnie to było całe życie. Każdy pokój, każda ściana, każdy kąt przypominały mi o Janie, o naszej miłości, o rodzinie, którą próbowaliśmy stworzyć. A teraz widzę, że ta rodzina rozpada się na moich oczach.
Dziś siedzę w tym domu, który nagle wydaje się zbyt wielki i zbyt pusty. Zdjęcia na ścianach przypominają mi o lepszych czasach, kiedy dzieci były małe, a Jan jeszcze żył. Zastanawiam się, co zrobiłam źle. Czy naprawdę moje dzieci tak łatwo zapomniały, co znaczy rodzina? Czy naprawdę spadek stał się ważniejszy niż miłość i wsparcie?
Może kiedyś zrozumieją, jak bardzo mnie zawiedli. Może kiedyś przyjdą i powiedzą: „Przepraszam, mamo, że cię zostawiliśmy w tej żałobie.” Ale czy wtedy będę jeszcze miała siłę, by im wybaczyć?
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Zrezygnowałam z marzeń, żeby wspierać rodzinę": Czy było warto
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Zenek Martyniuk szczerze o relacji z synem. Czy pogodzi się z Danielem