Tyle razem przeżyliśmy. Czterdzieści lat wspólnego śniadania, kłótni o głupoty, zim, które ogrzewały nasze dłonie przy jednym kubku herbaty. Myślałam, że po tylu latach nic nas już nie złamie. Że miłość dojrzewa razem z ludźmi, że przyzwyczajenie to też uczucie — tylko spokojniejsze, cichsze.
Aż pewnego dnia po prostu spakował walizkę.
Nie krzyczał, nie tłumaczył wiele. Powiedział tylko: „Muszę jeszcze coś przeżyć. Zanim będzie za późno.”
Była młodsza. Piękna, śmiała, pachniała nowością. Patrzył na nią tak, jak kiedyś patrzył na mnie.
Nie prosiłam, żeby został. Nie błagałam. Kiedy zamknęły się drzwi, usłyszałam w sobie dziwny dźwięk — jakby coś się we mnie złamało, ale bez krzyku. Cicho. Jakby z godnością.
Pierwsze noce były puste. W łóżku miejsce obok mnie ciągle było ciepłe od wspomnień. Jego kubek stał na stole tygodniami. Bałam się go umyć — jakby to miało zmazać wszystko, co było.
Ale potem przyszedł dzień, kiedy spojrzałam w lustro i pomyślałam: „Przecież ja jeszcze jestem.” Zaczęłam chodzić na spacery, robić zdjęcia, spotykać ludzi. Odkryłam, że cisza w domu nie musi boleć — potrafi być spokojem. Zmieniłam zasłony, przestawiłam meble, wyrzuciłam stary dywan, na którym zostawił ślady swoich butów.
I pewnego dnia zrozumiałam, że już nie czekam.
Minęły dwa lata.
Jesień była wtedy chłodna, liście spadały ciężko, jakby same były zmęczone. Zadzwonił telefon.
Głos był znajomy, ale obcy. Cichy, łamliwy.
— To ja, Marek... mogę przyjść? — zapytał. — Nie mam dokąd iść.
Nie pytałam, co się stało. Wiedziałam. Ludzie mówią. Zachorował. Anita odeszła, gdy dowiedziała się, że to poważne.
Przyszedł chudy, zgarbiony, z twarzą jak cień dawnego siebie. W oczach — strach i skrucha.
Usiadł przy stole, tam gdzie zawsze. Rozejrzał się po domu, który był kiedyś jego.
— Nic się tu nie zmieniło — powiedział.
Uśmiechnęłam się lekko.
— Wszystko się zmieniło, Marek. Ty tego po prostu nie widzisz.
Rozmawialiśmy długo. O dzieciach, o dawnych świętach, o życiu, które uciekło.
A potem sięgnął po moją dłoń. Jego palce były zimne, drżące.
— Przepraszam. Wiem, że nie zasługuję. Ale może... jeszcze możemy spróbować?
Patrzyłam na niego długo. Człowieka, którego kiedyś kochałam bardziej niż siebie.
I powiedziałam cicho:
— Wiesz, przez długi czas myślałam, że będę na ciebie czekać do końca. Ale kiedy odszedłeś, coś we mnie umarło. A potem... coś innego się narodziło. I już nie jestem tą samą kobietą, którą zostawiłeś.
W jego oczach pojawiły się łzy. Może żal, może spóźnione zrozumienie.
Położyłam rękę na jego ramieniu.
— Wróciłeś, kiedy ja już nie czekałam. Ale mimo wszystko… dziękuję, że wróciłeś. Bo dzięki temu wiem, że naprawdę umiem żyć bez ciebie.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Zgodziłam się, by młodzi zamieszkali ze mną": Dziś jestem obcą we własnym domu
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Córka wstydzi się, że sprzątam w szkole": Ale to ja płacę za jej studia i marzenia