Brzmi jak przesada, wiem. Jak zdanie z jakiegoś forum, gdzie faceci wylewają swoje żale. A jednak to moja codzienność.
Wracam z pracy, jest już po osiemnastej. Korytarz zawalony butami, część po jednej stronie, część po drugiej, jak po wybuchu w sklepie obuwniczym. W salonie kubki po kawie stoją na stole obok wczorajszych talerzy, na podłodze klocki, książki, jakieś papiery. W kuchni zlew pełen naczyń, blat lepi się od zaschniętego sosu.
A ona siedzi przy laptopie. W dresie, z włosami spiętymi byle jak, w słuchawkach.
– Kochanie, jestem na callu – macha ręką, nawet na mnie nie patrząc. – Pogadamy później.
Idę do kuchni, omijając klocki jak pola minowe. Otwieram lodówkę. Pusto. Resztka sera, trochę kiełbasy, jogurt z wczoraj.
„Pracuje zdalnie” – powtarzam w myślach. – „Cały dzień w domu. Jakim cudem nic nie jest zrobione?”.
Kiedyś było inaczej. Kiedyś oboje wychodziliśmy rano. Ona do biura, ja na budowę. Wieczorem wracaliśmy zmęczeni, ale w domu panował jaki taki porządek. W weekendy wspólnie sprzątaliśmy, gotowaliśmy, oglądaliśmy filmy.
Potem przyszła pandemia, pojawiła się opcja pracy zdalnej.
– To super dla nas – cieszyła się. – Będę w domu, mniej dojazdów, więcej czasu z dziećmi. Będę mogła wszystko ogarniać.
Na początku rzeczywiście tak było. Obiad na stole, dzieci odrobione, pranie powieszone. Myślałem: „Złoto, nie żona”.
A potem praca zdalna stała się normą. Spotkania, projekty, deadline’y. Dzień zaczął się jej rozlewać między laptop a kuchnię, między Teamsy a zmywarkę. Coraz częściej słyszałem:
– Nie mogę teraz, mam call.
– Zrobisz dzieciom kanapki? Kończę prezentację.
– Odpal im bajkę, ja muszę wysłać raport.
W pewnym momencie dom przestał być domem, a stał się jej biurem z „opcjami żywieniowo-opiekuńczymi”.
Nie zrozum mnie źle – ja wiem, że ona naprawdę pracuje. Widzę tabelki na ekranie, słyszę głos przełożonego, który komanduje, jakby dowodził wojskiem. Słyszałem, jak raz wyłączyła mikrofon i popłakała się po jakiejś rozmowie. Nie jestem ślepy.
Ale kiedy wracam po dziesięciu godzinach z budowy, brudny, zmęczony, z łopatą jeszcze w kręgosłupie, i wchodzę prosto w chaos, coś we mnie pęka.
Najgorsze, że za każdym razem, gdy próbuję coś powiedzieć, wychodzi ze mnie potwór.
– Można by czasem posprzątać, nie? – mruczę pod nosem, zmywając garnek, który mógłby mieć własny numer ewidencyjny w muzeum pleśni.
Ona natychmiast wychodzi z pokoju, słuchawki na szyi.
– Serio? – patrzy na mnie, oczy czerwone ze zmęczenia. – Cały dzień zapierdzielam przed komputerem, ogarniam dzieci, odbieram telefony, a ty jak wrócisz, to tylko widzisz kurz na półce?!
– Bo ten kurz mnie wita – odgryzam się. – I nie tylko kurz. Masz cały dzień w domu. A ja wracam z roboty i zamiast usiąść, biorę się za gary.
– Masz „cały dzień w domu”? – parska. – Wiesz, że ja mam normalną pracę, a nie siedzę i piję kawkę?! Myślisz, że praca zdalna to wczasy?!
Zaczyna się. Każdego dnia to samo. Ja o bałaganie, ona o tym, że nie jestem wdzięczny, że zarabia. Ja o obiedzie, ona o deadlinie. I tak w kółko.
Któregoś dnia wróciłem wcześniej. Szef wypuścił nas szybciej, bo lało jak z cebra, a robotę i tak trzeba było przerwać. Myślałem, że zrobię jej niespodziankę, że wypijemy razem kawę, może pójdziemy na spacer.
Otworzyłem drzwi. W salonie chaos jak zwykle. Ona przy komputerze, dzieci kłócą się o tablet, w tle pralka wyje.
– Hej – mówię wesoło. – Jestem.
Podskoczyła.
– Boże, mogłeś uprzedzić! – syczy. – Jestem w trakcie prezentacji. Daj mi dziesięć minut.
Siadam w kuchni. Mija dziesięć, dwadzieścia, czterdzieści minut. Dzieci wpadają co chwila:
– Tato, głodny jestem.
– Tato, on mi zabrał kredki!
– Tato, włącz nam coś!
Patrzę na zegarek. Mamy szóstą po południu, a ja od piątej rano na nogach.
Wstaję. Robię im kanapki. Wrzucam mrożone pierogi do garnka. Myję dwa talerze, żeby mieli z czego jeść.
Ona wpada po godzinie.
– Przepraszam, przedłużyło się – mówi. – Zagrzałeś coś? Bo ja nie dałam rady. Szef mnie zabił tym projek…
Urwałem jej.
– Wiesz, co? – powoli odkładam ścierkę. – Ja nie mogę tak żyć. Serio. Mnie już nie chodzi o to, że na podłodze jest klocek, a na stole kubek. Chodzi o to, że my w tym domu jesteśmy jak dwie firmy w jednym lokalu. Każdy robi swoje, ale nikt nie ogarnia całości.
Patrzy na mnie jak na obcego.
– Myślisz, że mi jest łatwo? – szepcze. – Ja też nie mogę tak żyć, ale nie mam wyboru. Jak nie będę tak pracować, wylecę, nie będzie kasy, wasze rachunki, kredyty. Ty widzisz syf. Ja widzę grafiki, targety, maile o dwudziestej trzeciej.
Tego wieczoru pierwszy raz spojrzałem na jej laptop nie jak na wroga, tylko jak na drugiego pracownika rodziny. Tylko że ten pracownik zjadał ją po kawałku. I mnie też, po cichu.
Usiedliśmy przy stole. Dzieci w pokoju, telewizor cicho brzęczy.
– To co dalej? – pytam. – Bo ja naprawdę czuję, że się duszę. Wracam do domu, a tu… jak po huraganie. Ja nie mam już siły po pracy robić drugiego etatu. Ty jesteś w domu całymi dniami, ale w takim stresie, że też nie masz siły. I co z tego zostaje? Dwoje wykończonych dorosłych, żyjących na wysypisku.
Przez chwilę myślałem, że powie: „Jak ci się nie podoba, to się wyprowadź”. Ale nie. Zaczęła płakać.
– Wiem – przyznała. – Widzę ten bałagan. Widzę, jak dzieci chodzą w dwóch różnych skarpetkach, jak naczynia piętrzą się w zlewie, jak twoje oczy gasną. Wiem. Tylko ja naprawdę nie daję rady. Nikt mnie nie przygotował do tego, że będę jednocześnie w pracy i w domu przez 24 godziny. Szef wymaga, ty wymagasz, dzieci wymagają… a ja jestem jedna.
Jej łzy mnie zaskoczyły. Zawsze widziałem ją jako „ogarniaczkę”. Teraz zobaczyłem kobietę na skraju.
Usiadłem bliżej.
– To może przestańmy wymagać – powiedziałem cicho. – Ty ode mnie, żebym rozumiał wszystko bez słowa. Ja od ciebie, żebyś była i menedżerem, i kucharką, i sprzątaczką, i matką, i żoną, i pracownicą roku. Bo tak się nie da.
Nie będzie tu hollywoodzkiego zakończenia. Bałagan nie zniknął następnego dnia. Dzieci dalej rozrzucają zabawki, zlew dalej czasem pęka w szwach. Ja nadal wracam zmęczony, ona nadal siedzi przy komputerze dłużej, niż powinna.
Ale coś się zmieniło.
Mamy plan. Ja ścieram w poniedziałki i środy, ona ogarnia pranie i kuchnię we wtorek i czwartek. W soboty robimy „sprzątanie rodzinne” – dzieci dostają ściereczki i swoje małe zadania. Raz w miesiącu zamawiamy sprzątanie kogoś z zewnątrz, choć trzeba zaciskać pasa, żeby zapłacić.
Najważniejsze chyba, że po raz pierwszy powiedziałem: „Nie mogę tak żyć” – i nie ścisnęło mnie od razu poczucie winy, tylko otworzyło rozmowę.
Moja żona pracuje zdalnie, a w domu nadal bywa bałagan. Ale dziś wiem, że ten syf nie jest tylko z naczyń i zabawek. To syf z niewypowiedzianych oczekiwań, przemilczanych pretensji, z życia, w którym wszyscy udają, że dają radę.
Może dramat polega właśnie na tym, że człowiek przez lata woli potykać się o klocki na podłodze, niż raz potknąć się o własną dumę i powiedzieć: „Potrzebuję cię. Tutaj. W tym bałaganie. Razem”.
To też może cię zainteresować: Nowe ustalenia w sprawie 11-letniego Nikodema Mareckiego. Śledczy odtwarzają ostatnie chwile chłopca
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Dariusz Kamys o Joannie Kołaczkowskiej. "Wciąż piekielnie trudno”