Myślałam, że po tylu latach pracy, nieprzespanych nocy i zmagań z codziennością wreszcie nadszedł dla nas czas spokoju. Dzieci wyrosły, doczekaliśmy się wnuków, a życie zwolniło tempo.

Wieczorami siadaliśmy razem w fotelach, piliśmy herbatę i wspominaliśmy młodość. Plany mieliśmy skromne – może jeszcze raz pojechać nad morze, może zająć się ogrodem, nacieszyć tym, co zostało. Nie spodziewałam się, że ktoś – a zwłaszcza nasz własny syn – odbierze nam to poczucie bezpieczeństwa.

Pamiętam ten dzień, jakby wydarzył się wczoraj. Syn przyszedł po pracy, usiadł w salonie i bez zbędnych wstępów powiedział:


– Wy musicie spisać testament.

Tak. Krótko, zimno, bez mrugnięcia okiem.

Myślałam, że źle usłyszałam. Spojrzałam na męża, on na mnie, oboje pobladliśmy.


– Co ty wygadujesz? – zapytałam. – Przecież my żyjemy, jesteśmy zdrowi…

– Właśnie dlatego – przerwał. – Trzeba to zrobić teraz, póki macie siły. Żeby potem nie było kłótni.

Te słowa wbiły się we mnie jak nóż. Nasze życie, nasze poświęcenia, wszystkie nieprzespane noce, kiedy pracowaliśmy dla jego przyszłości – nagle sprowadziły się do jednego: majątku.

Nie widział w nas już rodziców. Widział ludzi, którzy prędzej czy później umrą, a po nich zostanie dom, ziemia, pieniądze.

Poczułam się, jakbym umarła już teraz. Jakby moje własne dziecko postawiło mi nagrobek, choć jeszcze oddycham.

Tej nocy nie zmrużyłam oka. Leżałam obok męża, który udawał, że śpi, ale widziałam, jak co chwilę ciężko wzdycha. Myślałam o wszystkim: o chwilach, kiedy synek tulił się do mnie, o jego pierwszych krokach, pierwszych słowach, pierwszym dniu w szkole.

Wtedy był moim światem. Oddałabym życie, żeby miał lepiej niż ja. A teraz? Teraz on patrzył na mnie jak na przeszkodę stojącą między nim a spadkiem.

Czy to moja wina? Czy źle go wychowaliśmy?

Od tej rozmowy wszystko się zmieniło. Syn przychodzi rzadziej, a kiedy przychodzi – już nie widzę w nim dawnego ciepła. Mówi tylko o „praktycznych sprawach”, o „formalnościach”. Myśli o nas jak o starych, niepotrzebnych ludziach, którzy muszą zostawić po sobie porządek.

A ja czuję się, jakbym już dawno umarła, choć wciąż chodzę, gotuję, rozmawiam.

Mam 55 lat, a mój mąż 58. Nie jesteśmy jeszcze gotowi odchodzić. Mamy marzenia, plany, wspomnienia, którymi chcemy się jeszcze cieszyć.

Ale słowa naszego syna sprawiły, że w jednej chwili poczuliśmy się martwi za życia.

Testament, którego żąda, nie jest dla mnie tylko papierem. To znak, że dla własnego dziecka staliśmy się już tylko cieniem – czekającym na koniec, żeby ktoś inny mógł przejąć to, co po nas zostanie.

I tego bólu nie da się spisać w żadnym dokumencie.

To też może cię zainteresować: Prosty patent na wilgoć. Wystarczy jeden składnik, by pozbyć się problemu

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Miałam stanąć na ślubnym kobiercu, ale on odszedł z moją przyjaciółką": Teraz dziękuję jej, że wyrwała mnie z koszmaru