Chciałam być tą, która pomoże, która da schronienie, jak matka powinna. Wydawało mi się, że to będzie kilka miesięcy – najwyżej rok.
Minęły lata.
Mój dom, kiedyś cichy i pełen porządku, zamienił się w pole bitwy. W łazience każdego dnia piętrzy się Mount Everest brudnych majtek. Wieża Eiffla ze skarpet rośnie obok, jakby chcieli zbudować nową stolicę chaosu w moim własnym domu.
Prośby i rozmowy nie działały. Zbywali mnie śmiechem, tłumacząc, że „przecież to normalne”, że „wszyscy tak żyją”. A ja – kobieta, która przez całe życie dbała o czystość i harmonię – patrzyłam, jak moja codzienność rozpada się na kawałki.
Każdego ranka, wchodząc do łazienki, czułam, jak serce mi się kurczy. Góry brudnych ubrań były symbolem tego, że przegrałam własne życie. Nie umiałam postawić granicy. Nie umiałam powiedzieć „dość”.
Syn, którego wychowałam, nie widział już we mnie matki – widział służącą. Jego żona patrzyła na mnie z wyższością, jakby mieszkanie pod moim dachem było ich łaską, a nie moim poświęceniem.
Każda majtka i każda skarpeta stały się cegłą w murze, który oddzielał mnie od dawnych marzeń o spokojnej starości. W moim domu nie zostało nic z ciszy ani godności.
Zostałam sama – choć otoczona rodziną – pokonana, zgnieciona i zepchnięta na margines.
Bo prawdą jest, że nie przegrywa się życia w wielkich bitwach. Przegrywa się je powoli, w czterech ścianach, między stertami cudzych brudów.
To też może cię zainteresować:
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: