Brzmiało to jak obietnica. Dorosły mężczyzna, stabilny, bez gier, bez dram. Po tylu rozczarowaniach pomyślałam, że może wreszcie trafiłam na kogoś, kto wie, czego chce.
Nie zauważyłam tylko jednego szczegółu.
On wiedział.
Tylko że nie on.
Jego matka.
Na początku była „miła”. Taka serdeczna aż do przesady. Zawsze kawa, zawsze ciasto, zawsze jej ręka na moim ramieniu i to spojrzenie, którym mierzyła mnie od butów po uśmiech.
Matka Marka mówiła: „Oj, jaka ty jesteś śliczna. Marek ma gust”.
A potem dodawała, jakby mimochodem:
Matka Marka mówiła: „Tylko szkoda, że tak późno. On już mógłby mieć dzieci”.
To było pierwsze ukłucie. Niby żart, niby troska. Ale ja już wtedy czułam, że to test. Że ona sprawdza, czy ja się ugnę, czy będę próbowała jej zaimponować.
Marek siedział obok i uśmiechał się nerwowo.
Marek mówił: „Mamo, daj spokój”.
Tylko że to „daj spokój” było zawsze miękkie. Jakby mówił to po to, żeby wszyscy mieli spokój, nie dlatego, że staje po mojej stronie.
Ja udawałam, że nic się nie dzieje. Bo chciałam wierzyć, że to tylko nadopiekuńcza matka. Że przywyknę. Że Marek w końcu postawi granice.
A on nie stawiał.
On je składał jak serwetki i podawał jej na talerzu.
Zaczęło się niewinnie. Telefon o siódmej rano.
Marek odbierał i od razu robił się inny. Jak chłopiec przyłapany na czymś.
Matka mówiła w słuchawce tak głośno, że słyszałam:
Matka Marka mówiła: „Kupiłeś mi leki? A zupa? A co ja mam jeść?”.
Marek wstawał z łóżka jak na alarm.
Marek mówił: „Już jadę”.
A ja zostawałam sama w pościeli, z uczuciem, że właśnie przegrałam z kimś, kogo nawet nie widzę.
Kiedy pytałam, dlaczego nie potrafi powiedzieć „mamo, przyjadę po pracy”, odpowiadał, jakby to była oczywistość:
Marek mówił: „Ona jest sama. Muszę”.
Muszę. Słowo-klucz.
Muszę oznaczało: ty jesteś dodatkiem, mama jest obowiązkiem.
Potem zaczęły się komentarze o mnie. Najpierw delikatne.
Matka Marka mówiła: „Ty tak często pracujesz? A dom?”.
Albo:
Matka Marka mówiła: „Ojej, a czemu nie gotujesz Markowi jak trzeba? On lubi konkretną kuchnię, wiesz?”.
Za każdym razem Marek milczał. Najwyżej bąknął coś o tym, że „każdy gotuje jak umie”.
A ja po każdej wizycie czułam się jak po egzaminie, którego nie zdałam.
I wtedy przyszły „rady” dla Marka, wypowiadane już bez wstydu.
Matka Marka mówiła: „Synku, uważaj. Kobiety teraz są różne. Jedna cię weźmie, a potem cię wydoi”.
To było o mnie. Zawsze o mnie.
Kiedy zapytałam Marka, dlaczego ona tak mówi, wzruszył ramionami.
Marek powiedział: „Ona taka jest. Nie bierz do siebie”.
Nie bierz do siebie.
Czyli: bierz na siebie. Po cichu. Żeby on nie musiał wybierać.
Najgorsze było to, że ona nie atakowała mnie wprost. Ona knuła.
Dzwoniła do niego, kiedy mnie nie było. Umawiała z nim „sprawy” akurat w nasze plany. Wysyłała mu zdjęcia i wiadomości:
Matka Marka pisała: „Ktoś dzwonił do drzwi. Boję się”.
Albo:
Matka Marka pisała: „Źle się czuję”.
I Marek rzucał wszystko. Zawsze.
Nawet wtedy, kiedy miałam ważny dzień. Nawet wtedy, kiedy leżałam z gorączką.
Pamiętam szczególnie jedną scenę.
Leżałam na kanapie, ledwo oddychałam, i powiedziałam:
Ja powiedziałam: „Zostań dziś ze mną. Proszę”.
Marek już stał w przedpokoju z kluczami.
Marek powiedział: „Mama mnie potrzebuje”.
Powiedziałam z bólem:
Ja powiedziałam: „A ja nie?”.
On zawahał się tylko na sekundę.
Marek powiedział: „To tylko na chwilę”.
Nie wrócił do nocy.
A następnego dnia powiedział, jakby nic się nie stało:
Marek powiedział: „Mama miała kryzys. Musiałem”.
Wtedy po raz pierwszy poczułam, że ja w tym związku jestem tymczasowa.
A jego matka jest wieczna.
Ona robiła ze mnie wroga w oczach Marka po kawałku. Kropelka po kropelce.
Zaczęła wtrącać się w pieniądze.
Matka Marka mówiła: „Synku, nie dawaj jej dostępu do konta”.
Marek niby żartował, ale zaczął chować dokumenty. Zaczął pytać, na co wydałam. Zaczął patrzeć na mnie jak na podejrzaną.
Później przyszły rozmowy o mieszkaniu.
Matka Marka powiedziała: „Pamiętaj, że mieszkanie ma zostać w rodzinie”.
W rodzinie, czyli nie ze mną.
A potem, któregoś dnia, usłyszałam coś, co było jak cios w brzuch.
Wróciłam wcześniej do domu. Marek rozmawiał przez telefon w kuchni i nie zauważył mnie od razu.
Matka Marka mówiła (głośno przez głośnik): „Musisz się jej pozbyć. Ona cię odciąga ode mnie. Ona cię zmienia”.
Marek milczał.
Serce mi stanęło. Czekałam, aż powie: „mamo, przestań”.
Zamiast tego usłyszałam:
Marek powiedział cicho: „Nie wiem, jak”.
Nie wiem, jak.
Czyli: chcesz, mamo? Zrobimy.
Zrobiło mi się zimno jak w lodówce.
Weszłam do kuchni. On się odwrócił gwałtownie, jak złapany na zdradzie.
Ja powiedziałam: „Słyszałam”.
Matka w słuchawce zamilkła na sekundę, a potem jej głos zrobił się słodki jak syrop.
Matka Marka powiedziała: „Ojej, już jesteś? Marek, to ja kończę”.
Klik.
Zostaliśmy sami.
Marek patrzył na mnie i w jego oczach nie było gniewu na nią. Był strach przede mną.
Ja zapytałam: „Dlaczego nic nie powiedziałeś?”.
Marek powiedział: „Bo to moja matka”.
Powiedziałam:
Ja powiedziałam: „A ja kim jestem?”.
On spuścił wzrok.
Marek powiedział: „Nie rób z tego dramatu”.
To zdanie mnie zabiło.
Bo dramat nie polegał na tym, że jego matka mnie nie lubi. Dramat polegał na tym, że on pozwalał jej niszczyć nas, a potem prosił mnie, żebym była cicho.
Od tego dnia zaczęła się końcówka.
Nagle przestał planować ze mną przyszłość. Przestał mówić „my”. Zaczęło się „zobaczymy”.
Kiedy pytałam, co się dzieje, mówił:
Marek powiedział: „Jestem zmęczony”.
Zmęczony. Tak jakby związek ze mną był wysiłkiem, a służenie matce było naturalnym oddychaniem.
Matka przyszła do naszego mieszkania któregoś popołudnia, nie zapowiedziała się. Weszła jak do siebie.
Matka Marka powiedziała: „Porozmawiamy”.
Usiadła na krześle w kuchni, a Marek stanął przy niej jak chłopiec przy nauczycielce.
Matka Marka powiedziała: „Synku, ja nie mam siły. Ja potrzebuję cię. A ty masz obowiązki”.
Obowiązki. Czyli ona.
Spojrzała na mnie i dodała:
Matka Marka powiedziała: „A ty, kochana, znajdziesz sobie kogoś. Młodszy, bez obciążeń. Nie będziesz marnować czasu”.
To brzmiało jak troska, ale było wyrokiem.
Ja spojrzałam na Marka.
Ja zapytałam: „Ty na to pozwolisz?”.
Marek miał zaciśnięte usta. Widziałam w nim walkę, ale krótką. I wtedy usłyszałam:
Marek powiedział: „Mamo ma rację. Ona jest coraz słabsza”.
To było jak spadnięcie z wysokości. Nagle świat zrobił się bardzo prosty.
Ja powiedziałam: „Czyli to koniec?”.
Marek nie spojrzał mi w oczy.
Marek powiedział: „To nie tak. To tylko… teraz nie czas”.
Nie czas. Czyli: zostaw mnie, żebym nie musiał wybierać.
Matka uśmiechnęła się wtedy subtelnie. Prawie niewidocznie. Ale ja to zobaczyłam.
To był uśmiech zwycięzcy.
Spakowałam rzeczy tego samego wieczoru. Nie robiłam awantury. Nie rzucałam talerzami. Byłam zbyt zmęczona.
Marek stał w drzwiach sypialni i patrzył, jak wkładam ubrania do walizki.
Marek powiedział: „Może przesadzasz”.
Spojrzałam na niego i poczułam, że nie mam już łez. Została tylko jasność.
Ja powiedziałam: „Nie przesadzam. Ja po prostu wreszcie widzę”.
On chciał mnie zatrzymać, ale nie umiał. Bo żeby zatrzymać, trzeba wybrać. A on całe życie wybierał matkę, tylko udawał, że to nie wybór.
Kiedy wychodziłam, matka Marka stała na korytarzu. Nie wiem, skąd się wzięła. Może przyszła specjalnie, żeby zobaczyć moje odejście.
Spojrzała na mnie z miną, która miała być współczująca.
Matka Marka powiedziała: „Nie miej żalu. Tak będzie najlepiej”.
Odpowiedziałam spokojnie:
Ja powiedziałam: „Najlepiej będzie dla pani. Bo pani właśnie wygrała”.
Jej twarz drgnęła, ale zaraz wróciła maska.
Matka Marka powiedziała: „Ja tylko chronię syna”.
Spojrzałam na nią i powiedziałam słowa, które dusiłam w sobie miesiącami:
Ja powiedziałam: „Nie, pani go nie chroni. Pani go trzyma. I on na to pozwala”.
Wyszłam.
Na klatce schodowej poczułam, jak powietrze jest inne. Jakby ktoś zdjął mi z szyi ciężką obrożę.
Bolało. Oczywiście, że bolało.
Ale najbardziej bolało nie to, że jego matka mnie nienawidziła.
Najbardziej bolało to, że mój czterdziestoletni facet był maminsynkiem. I że w tej rodzinie nie było dla mnie miejsca, bo miejsce obok niego od dawna było zajęte.
Przez nią.
I przez jego milczenie.
Jej się udało. Pozbyła się mnie.
Tylko że ja w końcu zrozumiałam jedno: to nie ja przegrałam.
Przegrał on.
Bo został w domu, w którym ma czterdzieści lat, a nadal nie wolno mu kochać inaczej niż pod dyktando matki.
To też może cię zainteresować: Czternasta emerytura w 2026 roku może być niższa. Zdecyduje wysokość świadczenia
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Kolęda 2026 coraz bliżej. Proboszcz podał sugerowane kwoty ofiar