Siedziałam na fotelu, z folią na głowie, kiedy pani Kasia powiedziała niby mimochodem:

Fryzjerka powiedziała: „O, to pani będzie pięknie wyglądać na weselu córki. Widziałam zaproszenia, śliczne!”.

Zamarłam. Uśmiech przykleił mi się do twarzy jak maska.

Ja powiedziałam: „Jakich zaproszeniach?”.

Fryzjerka spojrzała na mnie w lustrze i coś w jej oczach zgasło.

Fryzjerka powiedziała: „Ojej… ja myślałam, że pani już…”.

Wróciłam do domu z mokrymi włosami i sercem, które waliło mi w piersi jak szalone. Telefon aż parzył w dłoni.

Zadzwoniłam do córki.

Ja powiedziałam: „Słyszałam, że bierzesz ślub”.

W słuchawce było chwilę cicho, a potem usłyszałam jej głos, zwykły, spokojny, jakbyśmy rozmawiały o pogodzie.

Córka powiedziała: „No tak. A co?”.

Zapytałam, wprost, bo czułam, że inaczej nie udźwignę:

Ja powiedziałam: „Dlaczego ja nic o tym nie wiem?”.

Córka westchnęła, jakby to ja robiła problem.

Córka powiedziała: „Mamo, nie zaczynaj. Jest tyle rzeczy do ogarnięcia”.

Tyle rzeczy. A ja nie byłam jedną z nich.

Usiadłam przy stole. Przed sobą miałam kartkę z listą zakupów, a w głowie listę wspomnień, jak ją prowadziłam za rękę do szkoły, jak siedziałam przy niej, kiedy miała gorączkę, jak obiecywałam, że zawsze będę obok.

Powiedziałam cicho:

Ja powiedziałam: „Czy ja jestem zaproszona?”.

Znowu ta pauza. Dłuższa. Niepewna.

Córka powiedziała: „Mamo… to skomplikowane”.

Skomplikowane. Najgorsze słowo. Bo kiedy ktoś mówi „skomplikowane”, to znaczy, że decyzja już zapadła, tylko jeszcze trzeba ją ładnie opakować.

Ja zapytałam: „Co jest skomplikowane w tym, żeby zaprosić własną matkę?”.

Córka nagle zmieniła ton, zrobiła się twarda.

Córka powiedziała: „Bo ty zawsze robisz sceny. I ja nie chcę stresu w ten dzień”.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak mnie zabolało. Jakby ktoś mi przyłożył dokładnie w miejsce, które już i tak było sine.

Ja powiedziałam: „Ja robię sceny?”.

Córka odpowiedziała: „Tak. I wszyscy o tym wiedzą”.

Wszyscy.

Czyli rozmowy za moimi plecami, szeptane wersje historii, w których ja jestem tą trudną, a ona tą biedną.

A przecież ja… ja płaciłam.

Zapłaciłam pięćdziesiąt tysięcy.

Pamiętam, jak siedziałyśmy razem przy kuchennym stole, kiedy pokazywała mi zdjęcia sali i sukni.

Córka mówiła: „Mamo, ja chcę, żeby było pięknie, tylko wiesz… to kosztuje”.

A ja wtedy wyjęłam oszczędności. Te, które odkładałam latami. Z myślą o remontach, o spokoju, o tym, że na starość nie będę nikogo prosić.

Zrobiłam przelew.

Powiedziałam:

Ja powiedziałam: „Masz. To twoje marzenie”.

Córka przytuliła mnie wtedy.

Córka powiedziała: „Jesteś najlepsza”.

Najlepsza. Dopóki płacę.

Teraz siedziałam z telefonem w dłoni i słyszałam, że jestem problemem, którego trzeba uniknąć.

Ja powiedziałam: „Dałam ci pięćdziesiąt tysięcy na wesele”.

Córka odparła szybko, jakby to miało zakończyć temat:

Córka powiedziała: „No i? To był twój wybór”.

Mój wybór.

Czyli: wzięłam pieniądze, ale matki nie potrzebuję.

Wtedy coś we mnie pękło. Tak naprawdę. Jak cienkie szkło.

Ja powiedziałam: „Czy ty rozumiesz, jak to wygląda?”.

Córka odpowiedziała z irytacją:

Córka powiedziała: „Mamo, nie rób z siebie ofiary”.

Ofiary. Ja, matka, która nie została zaproszona na ślub własnego dziecka, po tym jak zapłaciła za ten ślub.

Powiedziałam powoli, każde słowo ważąc jak kamień:

Ja powiedziałam: „Ty zrobiłaś ze mnie pośmiewisko”.

Córka prychnęła.

Córka powiedziała: „Nikt się z ciebie nie śmieje”.

A ja już wiedziałam, że to kłamstwo. Bo fryzjerka nie powiedziała tego przypadkiem. Bo ludzie wiedzieli. Bo ktoś widział zaproszenia. Bo ktoś widział listę gości. I ktoś musiał zauważyć, że nie ma mnie na niej.

Że matki nie ma.

Po tej rozmowie usiadłam na podłodze w kuchni. Tak po prostu. Nie miałam siły stać. Patrzyłam na kafelki i czułam wstyd tak wielki, jakbym zrobiła coś złego.

Wstyd, że uwierzyłam.

Wstyd, że oddałam oszczędności i swoje serce, a w zamian dostałam wyrzucenie poza drzwi.

Przez kilka dni żyłam jak w tunelu. W pracy udawałam, że nic się nie dzieje. W domu miałam ochotę zerwać ze ściany wszystkie zdjęcia, na których jesteśmy razem, bo nagle wyglądały jak kłamstwo.

W końcu zadzwoniła do mnie siostra.

Siostra powiedziała: „Słuchaj… ludzie mówią”.

Ludzie mówią. Oczywiście, że mówią.

Ja zapytałam: „Co mówią?”.

Siostra zawahała się, a potem powiedziała:

Siostra odpowiedziała: „Że córka się wstydzi. Że podobno… no… że ty byś coś zepsuła. Że może byś wypiła. Że byś się pokłóciła”.

Zamarłam.

Ja powiedziałam: „Ja?”.

W mojej głowie przelatywały wesela, na których byłam. Ja zawsze siedziałam spokojnie, pomagałam, zbierałam talerze, pilnowałam dzieci. Nie byłam awanturnicą. Nie byłam pijaczką. Byłam tą, która wszystko ogarnia.

I wtedy zrozumiałam, że córka musiała zbudować o mnie historię. Żeby usprawiedliwić swoją decyzję.

Łatwiej powiedzieć „mama jest problemem”, niż powiedzieć „nie chcę jej, bo przeszkadza mi w wizerunku”.

To boli bardziej niż brak zaproszenia.

To zabija relację od środka.

Nadszedł dzień wesela. Wiedziałam, bo widziałam datę w jej wiadomości, kiedy prosiła o przelew. Wstałam rano i miałam wrażenie, że nie mam skóry, tylko same nerwy.

Zrobiłam herbatę. Ręce mi drżały tak, że łyżeczka dzwoniła o kubek.

Sąsiedzi wychodzili na klatkę w odświętnych ubraniach. Ktoś w windzie zapytał:

Sąsiadka zapytała: „To pani już gotowa?”.

Uśmiechnęłam się jak automat.

Ja odpowiedziałam: „Nie jadę”.

Jej oczy zrobiły się duże.

Sąsiadka powiedziała: „Jak to nie?”.

Wzruszyłam ramionami, jakbym mówiła o braku chleba w sklepie.

Ja powiedziałam: „Nie jestem zaproszona”.

Nigdy nie zapomnę tej ciszy. Tego, jak ona uciekła wzrokiem. Jakby się zawstydziła za mnie. Jakby nagle zrozumiała, że uczestniczy w czymś okrutnym.

Zostałam w domu.

Włączyłam radio, żeby nie słyszeć własnych myśli. Próbowałam sprzątać, ale wszystko wypadało mi z rąk. Usiadłam przy oknie i patrzyłam na ludzi niosących kwiaty i koperty.

Myślałam o tym, że moja córka tańczy, śmieje się, robi zdjęcia, a obok niej stoją ludzie, którzy jedzą za moje pieniądze.

I nie ma mnie.

O dziewiętnastej dostałam wiadomość. Jedno zdjęcie. Córka w sukni. Piękna. Uśmiechnięta.

Pod spodem krótki tekst:

„Dziękuję za wszystko”.

Za wszystko.

Nie „przepraszam”.

Nie „mamo, tęsknię”.

Tylko „dziękuję”, jakby mówiła do sponsora.

Patrzyłam na ekran i nagle zrozumiałam, że jeśli teraz nic nie zrobię, to ja już zawsze będę tą, którą się wykorzystuje i wyrzuca.

Następnego dnia rano pojechałam do niej. Nie zapowiadałam się. Nie chciałam, żeby miała czas ułożyć słowa.

Otworzyła drzwi w szlafroku, zmęczona, z rozmazanym makijażem. Na chwilę zobaczyłam w niej dziecko, które kiedyś tuliłam.

Ale potem wróciła jej twarz dorosłej kobiety, która potrafi odcinać ludzi jak nożyczkami.

Córka powiedziała: „Mamo…”.

Ja przerwałam.

Ja powiedziałam: „Oddasz mi pieniądze”.

Zamarła.

Córka powiedziała: „Co?”.

Powtórzyłam spokojnie:

Ja powiedziałam: „Pięćdziesiąt tysięcy. To nie był prezent dla obcych ludzi. To miało być dla ciebie i dla naszej relacji. A ty mnie nie zaprosiłaś. Upokorzyłaś mnie. I zrobiłaś ze mnie temat do plotek”.

Córka zaczerwieniła się.

Córka krzyknęła: „To szantaż!”.

Ja odpowiedziałam: „Nie. To konsekwencja”.

W jej oczach pojawiło się coś jak strach. Bo nagle zobaczyła, że ja nie jestem tylko portfelem.

Ja dodałam:

Ja powiedziałam: „Możesz mnie nie lubić. Możesz mnie mieć dość. Ale nie masz prawa brać ode mnie oszczędności i jednocześnie wyrzucać mnie z własnego życia. Albo jesteś córką, albo jestem tylko bankiem. Wybierz”.

Stałyśmy w progu jak dwie obce osoby.

Po chwili powiedziała cicho:

Córka powiedziała: „Ja… ja nie chciałam dramatu”.

Odpowiedziałam:

Ja powiedziałam: „Dramat zrobiłaś w chwili, kiedy postanowiłaś, że matka to wstyd. A pieniądze to wygoda”.

Odwróciłam się i wyszłam, zanim łzy znów mnie zdradzą.

Nie wiem, czy odda mi te pieniądze. Może nie. Może będzie udawać, że to ja jestem potworem. Może rodzina mnie potępi, bo „jak można żądać od dziecka”.

Ale ja wiem jedno.

Gorsze od utraty pięćdziesięciu tysięcy było to, że moja własna córka potrafiła kupić sobie szczęście za moje oszczędności i nawet nie zostawiła mi miejsca przy stole.

I jeśli mam uratować cokolwiek, to nie pieniądze.

Tylko siebie.

Bo matka też jest człowiekiem. A człowiek, kiedy robi się z niego pośmiewisko, ma prawo w końcu powiedzieć: dość.

To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Ciąża w wieku 45 lat zwaliła mnie z nóg": Ostatnie, czego potrzebowałam, to pieluchy, kaszki i cudze dobre rady

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Kajra i Sławomir przeżyli niecodzienną przygodę. Takiej reakcji się nie spodziewali