Od rana krzątałam się w kuchni, jak co roku, choć ręce bolały szybciej niż kiedyś. Karp leżał na talerzu, przykryty ściereczką, barszcz pyrkał cicho, a ja wciąż sobie powtarzałam, że dzisiaj musi być dobrze. Że choćby przez jeden wieczór wszyscy usiądą razem i będą normalni.

W salonie stała choinka. Jeszcze nie do końca ubrana, bo syn obiecał pomóc „za chwilę”. Córka miała przyjechać po południu z mężem i dziećmi. Mąż kręcił się po domu, jakby przeszkadzała mu sama myśl o świętach. Niby pomagał, ale bardziej komentował.

Mąż powiedział: „Po co tyle tego? I tak nikt nie doceni”.

To było jego ulubione zdanie. Zawsze w punkt. W sam środek mojego wysiłku.

O trzynastej zadzwoniła córka.

Córka powiedziała: „Mamo, będziemy później. Bo u teściów… no wiesz…”.

Nie „przepraszam”, nie „postaramy się”. Tylko.

Ja odpowiedziałam: „Dobrze. Tylko daj znać, kiedy”.

Rozłączyła się i już nie oddzwoniła.

Syn siedział w pokoju i patrzył w telefon. Co chwilę słyszałam powiadomienia, jakby ktoś stukał w szkło. Poprosiłam go spokojnie.

Ja powiedziałam: „Synku, ubierzemy choinkę?”.

Syn nawet nie podniósł głowy.

Syn odpowiedział: „Za chwilę”.

„Za chwilę” trwało dwie godziny.

Zaczęło się we mnie gotować, ale tłumiłam to. Nie dziś. Dzisiaj trzeba być miękkim, spokojnym, świątecznym. Tylko że święta w naszej rodzinie od dawna były bardziej przedstawieniem niż prawdą.

Kiedy przyszła godzina szesnasta, na stole stały już talerze i opłatek. Talerz dla niespodziewanego gościa też położyłam, choć nikt już w to nie wierzył. Zrobiłam to z przyzwyczajenia. Może z nadziei, której się wstydziłam.

Mąż usiadł w fotelu i włączył telewizor.

Ja powiedziałam: „Wyłącz, proszę. Zaraz zaczniemy”.

Mąż burknął: „A co, msza w domu?”.

Syn prychnął pod nosem. Nawet to mnie ukuło, ale jeszcze się trzymałam.

Córka wpadła w końcu po siedemnastej. Bez płaszcza zapinanego na spokojnie, bez „wesołych świąt”. Wpadła jak do sklepu po szybkie zakupy.

Córka powiedziała: „No, jesteśmy”.

Za nią wszedł jej mąż z reklamówką, jakby przyniósł dowód, że coś zrobił. Dzieci od razu pobiegły do salonu i zaczęły dotykać ozdób na choince.

Mąż mojej córki powiedział: „Ufff, korki. Ale mamy to z głowy”.

Z głowy. Tak powiedział o Wigilii.

Wtedy coś we mnie drgnęło, ale znów – połknęłam to.

Usiedliśmy. Zapaliłam świecę. Przez moment, dosłownie przez moment, było cicho. Tylko płomień drżał, a ja poczułam coś, co mogło być spokojem.

Powiedziałam: „No dobrze. Zacznijmy. Opłatek”.

I wtedy zaczęło się jak w filmie, którego nie da się zatrzymać.

Syn, zamiast wstać, przewrócił oczami.

Syn powiedział: „Serio musimy to robić?”.

Córka spojrzała na niego ostrzegawczo.

Córka powiedziała: „Nie zaczynaj”.

Mąż wtrącił od razu, z tym swoim tonem, który potrafił rozniecić pożar z jednej iskry.

Mąż powiedział: „A co, ma rację. Wszystko na pokaz”.

Powiedziałam: „Proszę. Nie dziś”.

Ale oni już ruszyli.

Syn powiedział: „Na pokaz to jest całe to udawanie. Że jesteśmy rodziną. Że się lubimy. A potem każdy idzie do siebie i ma nas gdzieś”.

Córka uderzyła dłonią w stół.

Córka krzyknęła: „Ty zawsze musisz wszystko zepsuć!”.

Dzieci w salonie ucichły jak na komendę. Słyszałam, jak jedno szepcze: „Mamo…”.

Mąż córki mruknął: „No pięknie. Zaczęło się”.

A mój mąż, zamiast uspokoić, dolał benzyny.

Mąż powiedział: „Zaczęło się dawno. Tylko wy udawaliście, że nie”.

Córka odwróciła się do niego z wściekłością.

Córka powiedziała: „A ty? Ty całe życie siedzisz i narzekasz!”.

Mój mąż wstał.

Mąż powiedział: „Ja narzekam? A kto wszystko robi? Kto utrzymuje ten dom?”.

Spojrzał na mnie, jakby szukał świadka. Jakby nagle chciał mnie wciągnąć do swojej obrony.

A ja poczułam, że mam ochotę krzyczeć: to ja to wszystko robię. To ja gotuję, sprzątam, pamiętam o prezentach, o talerzach, o opłatku. To ja próbuję sklejać tę rodzinę co roku, mimo że ona jest pęknięta.

Ale zamiast tego powiedziałam: „Przestańcie”.

Nie posłuchali.

Syn w końcu wstał, ale nie po to, żeby łamać się opłatkiem. Wstał, żeby walnąć czymś, co nosił w sobie od dawna.

Syn powiedział: „A wiesz, co jest najlepsze? Że ja nawet nie chciałem tu przyjść. Przyszedłem, bo mama by płakała”.

Poczułam, jak robi mi się słabo.

Zapytałam cicho: „Czyli jestem szantażem emocjonalnym?”.

Syn spojrzał na mnie i przez sekundę miał w oczach wstyd. Ale zaraz go zakrył złością.

Syn powiedział: „Nie przekręcaj”.

Córka zaczęła mówić, szybko, nerwowo, jakby chciała wyrzucić z siebie wszystko naraz.

Córka powiedziała: „Mamo, ja już mam dość. Ty zawsze wszystko bierzesz do siebie. Ty zawsze udajesz świętą. A ja mam swoje życie!”.

Mąż mojej córki rzucił w końcu:

Mąż córki powiedział: „Słuchajcie, może jedzmy, bo dzieci…”.

Ale było za późno. Dzieci już widziały. Widziały, jak dorośli potrafią rozszarpać święto w kilka minut.

Mój mąż podszedł do stołu, chwycił opłatek i zgniótł go w dłoni.

Mąż powiedział: „Macie swoje święta. Ja idę”.

Zamarłam. Zgnieciony opłatek leżał na jego dłoni jak coś martwego. Symbol, który miał łączyć, a stał się dowodem, że my już nie umiemy.

Córka krzyknęła: „No idź! Zawsze uciekasz!”.

Syn rzucił: „Jak zwykle”.

A ja stałam między nimi i czułam, że zaraz pęknę na pół.

Wtedy wydarzyło się coś, czego nie spodziewałam się po sobie.

Podniosłam głos tak, że aż dzieci zamilkły na dobre.

Powiedziałam: „Dosyć!”.

Wszyscy spojrzeli na mnie, jakby pierwszy raz zobaczyli, że ja też mam granice.

Powiedziałam: „To jest mój stół. Moje jedzenie. Moje święto. Ja was nie zaprosiłam po to, żebyście mi tu robili sąd nad całym życiem”.

Mój mąż otworzył usta, ale podniosłam rękę.

Powiedziałam: „Nie. Ty też nie. Przez lata tylko patrzyłeś i komentowałeś, jakbyś był widzem. A ja byłam w środku”.

Spojrzałam na syna.

Powiedziałam: „Nie jesteś tu z litości. Jeśli przychodzisz tylko po to, żeby mieć alibi, to nie przychodź”.

Spojrzałam na córkę.

Powiedziałam: „A ty nie krzycz na mnie, że masz życie. Ja też mam. Tylko moje życie to było klejenie was wszystkich, kiedy każdy ciągnął w swoją stronę”.

Głos mi drżał, ale mówiłam dalej.

Powiedziałam: „Wigilia nie jest horrorem przez karpia. Horror robimy my. I ja już nie będę udawać, że wszystko jest dobrze, żebyście wy mogli zjeść i wyjść bez poczucia winy”.

Zapadła cisza. Taka, że słyszałam, jak płacze jedno dziecko w salonie, cicho, z tłumionym szlochem.

Córka spojrzała na mnie, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie umiała.

Mój mąż stał z ręką opuszczoną, z opłatkiem, który już nie był opłatkiem.

Syn spuścił wzrok.

I wtedy zrozumiałam coś strasznego i wyzwalającego jednocześnie.

Ja nie mogę uratować tej rodziny w pojedynkę.

Nie da się nakryć stołu dla czterech osób i udawać, że są tu też miłość, szacunek i wdzięczność, jeśli ich nie ma.

Wzięłam głęboki oddech i powiedziałam spokojniej:

„Kto chce, niech usiądzie i zje. Kto chce się kłócić, niech wyjdzie. Ja nie będę dzisiaj ofiarą”.

Pierwszy usiadł… wnuk. Podszedł do stołu, jeszcze z czerwonymi oczami, i wyszeptał:

Wnuk powiedział: „Babciu, ja chcę barszcz”.

To zdanie było jak igła, która przebiła balon naszej głupoty.

Zaczęliśmy nalewać barszcz w ciszy. Nie było kolęd. Nie było życzeń. Było jedzenie i ciężkie oddechy.

Ale w tej ciszy było coś prawdziwego.

Bo pierwszy raz nie udawałam.

A kiedy po kolacji córka zaczęła zbierać dzieci, mąż wyszedł do drugiego pokoju, a syn stał przy drzwiach jak obcy, ja zostałam w kuchni sama z brudnymi talerzami i zapachem śledzi.

I dopiero wtedy pozwoliłam sobie na łzy.

Nie dlatego, że Wigilia się zepsuła.

Tylko dlatego, że dotarło do mnie, jak bardzo przez lata chciałam święta, a nie miałam rodziny.

I że jeśli ma się to kiedykolwiek zmienić, to nie zacznie się od opłatka.

Zacznie się od prawdy, nawet jeśli ta prawda boli jak horror.

To też może cię zainteresować: "Wychowałam córki, wyprawiłam je w świat, dziś święta spędzają u siebie": Po raz pierwszy na Wigilii zostałam sama z ciszą i nadmiarem wspomnień

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Dziś Wigilia, a moja rodzina bawi w górach": Zamiast z wnukami, święta spędzam sama przy pustym stole