Syn siedział naprzeciwko mnie przy kuchennym stole. Miał na sobie czystą koszulę, tę od świąt i ważnych spraw. Na stole leżały dokumenty, długopis i jego telefon, odłożony ekranem do dołu, jakby nawet w tej chwili coś go mogło rozproszyć.
Syn powiedział: „Mamo, to dla porządku. Żeby potem nie było kłótni. Ty masz swoje lata, a ja muszę mieć pewność”.
Ja zapytałam: „Pewność czego?”.
Syn uśmiechnął się krótko.
Syn odpowiedział: „Że mieszkanie zostaje w rodzinie. Że ja to ogarnę”.
Słowo „ogarnę” zabrzmiało jak obietnica. Jak ratunek. Jak coś, czego człowiek w pewnym wieku zaczyna łapać, bo boi się samotności bardziej niż własnej dumy.
Powiedziałam: „A ty… ty będziesz przy mnie? Jak będzie gorzej?”.
Syn spojrzał gdzieś obok mnie, jakby to pytanie było niewygodne.
Syn powiedział: „No przecież. Jesteś moją mamą”.
Wtedy uwierzyłam. Chciałam uwierzyć, bo to było prostsze niż przyznać, że w jego głosie nie ma ciepła, tylko rozsądek.
Podpisałam.
A później jeszcze długo trzymałam w dłoni długopis, jakby mi zdrętwiała ręka. Jakby ciało próbowało mi powiedzieć, że oddałam coś więcej niż papier.
Nie stało się nic od razu. I może właśnie dlatego nie zauważyłam, kiedy zaczęło się kończyć.
Najpierw syn przestał dzwonić. Potem zaczął wpadać tylko wtedy, gdy czegoś potrzebował. Zawsze w biegu, zawsze z telefonem przy uchu, zawsze z tym samym zdaniem.
Syn mówił: „Mamo, ja nie mam czasu. Ty wiesz, jak jest”.
Wiedziałam. Wszyscy zawsze nie mają czasu. Tylko ja miałam.
Kiedy zaczęły mnie boleć stawy, tłumaczyłam sobie, że to przejdzie. Kiedy serce zaczęło czasem bić za szybko, udawałam, że to nerwy. Kiedy w nocy budziłam się i nie mogłam złapać tchu, wstawałam, piłam wodę i mówiłam do siebie: „Jeszcze nie teraz”.
Aż któregoś dnia przewróciłam się w łazience. Po prostu. Niby nic. Tylko śliska podłoga, chwila nieuwagi. Ale nie mogłam wstać od razu. Siedziałam na kafelkach, oparta o wannę, i nagle poczułam wstyd tak wielki, jakby ktoś mnie przyłapał na słabości.
Zadzwoniłam do syna.
Ja powiedziałam: „Synku, przewróciłam się. Mogę prosić, żebyś przyjechał?”.
Cisza w słuchawce trwała za długo.
Syn odpowiedział: „Mamo… ja teraz nie mogę. Jestem w pracy. Zadzwoń po sąsiadkę. Albo po pogotowie, jak coś”.
Sąsiadkę. Pogotowie. Czyli wszystkich, tylko nie jego.
Zacisnęłam usta, żeby głos mi się nie złamał.
Powiedziałam: „Dobrze. Poradzę sobie”.
I poradziłam sobie. Jak zawsze.
Tylko że tego wieczoru pierwszy raz pomyślałam, że ja tak naprawdę już nie mam rodziny w tym sensie, w jakim człowiek potrzebuje rodziny na starość. Mam kontakt. Mam formalność. Mam uśmiech na święta.
Ale nie mam ramienia, na którym można się oprzeć.
Minęło kilka tygodni. Pojechałam do syna, bo musiałam z nim porozmawiać. Nie dało się tego załatwić przez telefon.
Drzwi otworzyła jego żona. Uśmiechnęła się uprzejmie, ale w jej oczach było napięcie, jakby już wiedziała, po co przyszłam.
Syn siedział w salonie, oglądał coś na ekranie. Nawet nie wstał.
Syn powiedział: „Co się stało, mamo?”.
Usiadłam ostrożnie, jakby krzesło mogło się obrazić razem z nimi.
Ja powiedziałam: „Ja się boję, że nie dam rady sama. Coraz trudniej mi funkcjonować. Myślałam… myślałam, że może zamieszkam bliżej. Albo u was, choć na jakiś czas”.
Syn przewrócił oczami, a potem spojrzał na żonę. Wymienili to jedno spojrzenie, które mówi więcej niż słowa.
I wtedy padło zdanie, po którym zrobiło mi się zimno.
Syn powiedział: „Mamo, ja się tobą nie będę zajmował na starość”.
Powiedział to prosto. Bez krzyku. Bez emocji. Jakby mówił, że nie kupi drugiego auta.
Zapytałam szeptem: „Słucham?”.
Syn westchnął, jakby to ja robiła problem.
Syn powiedział: „Ja mam swoje życie. Pracę. Dzieci. Ty myślisz, że ja mam siedzieć przy tobie i podawać ci herbatę? To są ciężkie rzeczy. Ja tego nie chcę”.
Żona dodała cicho: „To trudne dla małżeństwa, pani rozumie”.
Trudne. Zawsze ktoś ma trudne. A ja mam być łatwa.
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu, ale nie pozwoliłam im spaść. To byłby prezent dla ich sumienia.
Ja powiedziałam: „A ten testament?”.
Syn wzruszył ramionami.
Syn odpowiedział: „Testament jest po to, żeby potem było jasno. Mieszkanie i tak kiedyś będzie moje. To nie ma związku z opieką”.
Nie ma związku. Jakby miłość i odpowiedzialność dało się rozdzielić na dwie teczki.
Powiedziałam: „Podpisałam, bo wierzyłam, że nie zostanę sama”.
Syn spojrzał na mnie twardo.
Syn powiedział: „To były twoje wyobrażenia, mamo. Ja niczego nie obiecywałem w ten sposób”.
Wtedy zrozumiałam, co on zrobił. Nie krzykiem, nie przemocą, tylko sprytnie. Wziął ode mnie zabezpieczenie, zanim powiedział prawdę.
Na koniec, już przy drzwiach, powiedział jeszcze jedno. Najbardziej bolesne, bo wypowiedziane jak dobra rada.
Syn powiedział: „Najlepiej będzie, jak pójdziesz do domu opieki. Tam mają do tego ludzi”.
Do tego ludzi. Do tego, czyli do mnie.
Wyszłam na klatkę schodową i dopiero tam poczułam, jak drżą mi kolana. Ściany były zimne. Pachniało obiadem z innych mieszkań. Normalne życie trwało dalej, a moje właśnie się przesunęło do kategorii „problem do rozwiązania”.
W domu otworzyłam szafę i stałam długo, patrząc na ubrania, które nosiłam całe życie. Jak człowiek ma spakować swoje życie do dwóch walizek, kiedy w środku jest tyle wspomnień, że nie mieszczą się w żadnym bagażu.
Zadzwoniłam do domu opieki. Głos w słuchawce był miły, profesjonalny, obojętny.
Kobieta powiedziała: „Mamy wolne miejsce. Proszę przyjechać z dokumentami. Najlepiej w poniedziałek”.
Poniedziałek. Jak wizyta u dentysty.
Wieczorem usiadłam w kuchni, tej samej, w której podpisywałam testament. Przesunęłam palcem po blacie. Tak, jakby dotyk mógł mnie uspokoić.
Następnego dnia syn przysłał wiadomość. Jedno zdanie.
„Daj znać, kiedy się wprowadzasz, żebym mógł zająć się formalnościami”.
Formalnościami. Nie mną.
Nie odpisałam od razu. Długo patrzyłam na ekran. W końcu napisałam:
„W poniedziałek”.
I dodałam drugie zdanie, choć palce mi drżały.
„Nie przyjeżdżaj. Poradzę sobie”.
Bo jeśli już mam iść do domu opieki, to przynajmniej nie jak ktoś, kogo odstawia się jak rzecz.
W poniedziałek rano spakowałam walizkę. Włożyłam do niej kilka zdjęć, sweter, który lubię, książkę z podkreśleniami, różaniec i kubek, ten ulubiony, wyszczerbiony. Małe dowody, że jestem człowiekiem, a nie numerem pokoju.
Przed wyjściem stanęłam w przedpokoju. Spojrzałam na drzwi mieszkania, które przez lata było moim światem. Wsunęłam klucz do kieszeni, a potem zawahałam się.
I wtedy zrobiłam coś, czego nie planowałam.
Wyjęłam teczkę z dokumentami. Wzięłam testament i spojrzałam na swój podpis. Taki pewny wtedy, taki naiwny.
Nie podarłam go w sceniczny sposób. Nie robiłam dramatu dla ścian. Po prostu schowałam go z powrotem, ale już z innym uczuciem.
Nie z ufnością.
Z świadomością.
Zamknęłam drzwi. Zeszłam po schodach powoli, z walizką w ręce. Każdy stopień brzmiał jak pożegnanie.
W taksówce kierowca zapytał: „Daleko?”.
Odpowiedziałam: „Do domu opieki”.
Spojrzał w lusterko i chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. Czasem obcy ludzie są delikatniejsi niż rodzina.
Kiedy budynek domu opieki pojawił się za oknem, poczułam ścisk w gardle. Bałam się zapachu korytarzy, obcych łóżek, obcych twarzy. Bałam się, że będę płakać przy recepcji, jak dziecko.
Ale kiedy weszłam, zobaczyłam kobietę w moim wieku, siedzącą przy oknie. Uśmiechnęła się do mnie nieśmiało, jakby chciała powiedzieć: „Ja też tu trafiłam. Przetrwasz”.
To nie była wielka ulga. To było małe, ciche wsparcie.
Podpisałam papiery. Dostałam klucz do pokoju. Mój nowy adres.
W środku był stolik, łóżko i szafa. Nic osobistego. Jeszcze.
Postawiłam na stoliku swój kubek. Potem zdjęcie.
Usiadłam na łóżku i dopiero wtedy pozwoliłam sobie na jedną łzę. Tylko jedną.
Nie dlatego, że idę do domu opieki.
Tylko dlatego, że syn najpierw wziął ode mnie przyszłość na papierze, a potem powiedział, że nie ma dla mnie miejsca w jego życiu.
I wtedy, w tej małej, obcej ciszy, powiedziałam do siebie na głos:
„To nie ja jestem bez rodziny. To oni są bez serca”.
A potem wstałam, otworzyłam walizkę i zaczęłam rozkładać rzeczy. Powoli. Jak człowiek, który przegrał z ludźmi, ale jeszcze nie przegrał z życiem.
To też może cię zainteresować: Miesiąc po finale „Tańca z gwiazdami” Sikora zabiera głos. Wspomina Kaczorowską
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Jest kolejne śledztwo w Jeleniej Górze. Prokuratura ogłosiła w sprawie podejrzanej 12-latki