Raz był mgłą, raz igłami. Tak samo jak ja, w pół kroku między decyzją a ucieczką.

W samochodzie pachniało maścią rozgrzewającą i plastrem, tym beżowym, co zawsze odklejał się na brzegach, jakby nawet on nie chciał trzymać się człowieka zbyt mocno. Ojciec siedział obok mnie z rękami na kolanach. Jego palce drżały jak liście, które wciąż pamiętają, że kiedyś były zielone.

Nie mówił nic. Ja też nie.

Za to w głowie miałam głos lekarza, spokojny, wyuczony, bez miejsca na dramat.

„Jeśli pani nie odciąży się teraz, to pani sama padnie. Z pani wynikami, z brakiem snu, z tym stresem. Pani organizm już krzyczy. To nie jest bohaterstwo, to jest prosta droga do zapaści.”

Nie powiedział „oddaj ojca”. Powiedział „odciąż się”. Ale ja słyszałam tylko jedno.

Oddaj.

Jak paczkę.

Jak problem.

Jak człowieka.

Pod domem opieki witał nas świerk z lampkami. Lampki migały w biały dzień, jakby ktoś chciał oszukać rzeczywistość świętami. Na tablicy było napisane „Dom Spokojnej Jesieni”. Pomyślałam, że to okrutnie piękna nazwa. Spokojna jesień, kiedy z drzew spada wszystko, co było latem.

Weszliśmy do środka. Pachniało środkiem do dezynfekcji i zupą pomidorową. Pielęgniarka miała ciepłe oczy, ale ręce szybkie, profesjonalne.

„Pan Stanisław, tak?” zapytała.

Ojciec skinął głową, jakby ktoś pytał go o coś prostego, na przykład o pogodę.

„Poproszę dokumenty. I podpis tutaj.”

Długopis był śliski. Podpisywałam, czując, że stawiam kreskę nie na papierze, tylko na czymś żywym. Na naszej kuchni, na naszych nocach, na tej drodze do łazienki o trzeciej nad ranem, kiedy ojciec nie rozpoznawał drzwi i pytał, czy to stacja.

„To tylko formalność” powiedziała pielęgniarka.

Formalność. Słowo, które potrafi zakryć każdą tragedię.

Kiedy zaprowadziliśmy ojca do pokoju, stał przy łóżku i dotykał koca, jakby sprawdzał, czy to prawda, że jest miękki. Na ścianie wisiał obraz z jeziorem. Zbyt spokojnym. Zbyt niewinnym.

„Tu będę?” zapytał w końcu, szeptem, jakby bał się obudzić czyjeś życie.

„Na trochę” skłamałam. „Żebyś miał opiekę. Żebyś był bezpieczny.”

Chciałam dodać: „żebyśmy oboje przeżyli”. Ale to brzmiałoby jak oskarżenie. A ja już byłam oskarżona.

Bo zanim jeszcze zdążyłam wrócić do samochodu, telefon zawibrował jak serce, które nie umie zwolnić.

Najpierw siostra. Potem kuzynka. Potem numer, którego nie miałam zapisanego, ale poznałam po tym, że zaczynał się tak samo jak wszystkie nasze rodzinne pretensje.

Nie odebrałam. Jeszcze nie. Wysiadłam na parking i złapałam powietrze, które smakowało metalem.

A potem przyszła wiadomość od siostry. Krótka, bez znaków, jak wyrok.

„Jesteś potworem”

Chwilę później druga.

„Obyś ty skończyła tak samo”

Patrzyłam na ekran tak długo, aż literki przestały być literkami i stały się czymś w rodzaju plam na siatkówce, których nie da się przetrzeć.

Potwór.

Ja, która przez ostatnie dwa lata spałam po trzy godziny, bo ojciec wstawał w nocy i szukał matki, nieżyjącej od dwudziestu lat.

Ja, która uczyłam go na nowo myć zęby, bo nie pamiętał, po co jest szczoteczka.

Ja, która karmiłam go łyżką, kiedy wstydził się, że nie potrafi utrzymać widelca.

Ja, która przestałam chodzić do fryzjera, bo nie było czasu. Przestałam spotykać się z ludźmi, bo ojciec nie lubił obcych. Przestałam być sobą, bo byłam jego oddechem, jego pamięcią, jego drogą do toalety.

Potwór.

Wróciłam do domu, który natychmiast zrobił się za duży. W kuchni stał kubek ojca, ten z wyszczerbionym uchem. Na stole leżała gazeta sprzed tygodnia, bo już nikt jej nie składał. W łazience wisiał ręcznik, który pachniał jego mydłem.

Cisza była nienaturalna. Taka, która dzwoni w uszach.

Przez pierwszą noc nie spałam. Leżałam i czekałam, aż ktoś mnie zawoła z drugiego pokoju. A kiedy nikt nie zawołał, poczułam ulgę tak wielką, że aż mnie zemdliło.

Ulgę, która natychmiast zamieniła się w poczucie winy.

Bo jeśli czuję ulgę, to znaczy, że ich słowa mają rację. Że jestem potworem, skoro odpoczynek smakuje jak szczęście.

Rano przyszła kolejna wiadomość. Tym razem od kuzynki.

„Wstyd. Ludzie będą gadać.”

Pomyślałam, że to najbardziej rodzinne zdanie na świecie. Nie „czy dasz radę”, nie „czy potrzebujesz pomocy”. Tylko „ludzie”.

Jakby „ludzie” byli ważniejsi od ojca i ode mnie razem wziętych.

W południe zadzwonił dom opieki.

„Pani tato jest spokojny. Pytał tylko, czy pani przyjedzie.”

Słowo „spokojny” zabrzmiało jak coś zakazanego. Jak luksus.

Pojechałam następnego dnia. Szłam korytarzem, a podłoga była tak czysta, że aż nieprzyzwoita. W sali wspólnej ktoś oglądał telewizję, ale nikt nie patrzył na ekran. Wszyscy patrzyli gdzieś obok, jakby mieli w oczach inne kanały, tylko dla siebie.

Ojciec siedział przy oknie. Nie patrzył na deszcz. Patrzył na swoje dłonie.

„Tato” powiedziałam.

Odwrócił głowę i przez sekundę był w niej on. Mój ojciec, ten sprzed choroby. Ten, który potrafił naprawić cieknący kran i rozpalić ogień w piecu, zanim zdążyłam zmarznąć.

„Ty przyszłaś” powiedział, a jego głos był miękki, jakby mówił do kogoś bliskiego.

„Przyszłam.”

Usiadłam obok. Nie wiedziałam, czy go dotknąć. W domu dotykałam go ciągle, prowadziłam, podnosiłam, poprawiałam. Tu nagle moje ręce zrobiły się niepewne.

„Ładnie tu” powiedział po chwili.

Zaskoczyło mnie to. Spodziewałam się wyrzutu, płaczu, błagania.

„Tak?”

Skinął głową.

„Pani mówi, że mają rosół w niedzielę. A ja lubię rosół.”

Uśmiechnęłam się, choć łzy od razu napłynęły mi do oczu.

„Będę przychodzić” powiedziałam.

Ojciec spojrzał na mnie uważnie. Zbyt uważnie jak na kogoś, kto często nie pamiętał mojego imienia.

„Ty śpisz?” zapytał nagle.

„Co?”

„Czy ty śpisz, dziecko.”

Zatkało mnie. W tych czterech słowach było więcej troski niż w całym rodzinnym czacie.

„Teraz… próbuję” wyszeptałam.

Kiwnął głową, jakby to było dla niego najważniejsze.

„Dobrze” powiedział. „Bo jak ty padniesz, to kto mnie będzie pamiętał.”

I wtedy coś we mnie pękło. Nie na pół. Na milion małych kawałków, które przez dwa lata trzymały się razem tylko siłą woli.

Złapałam go za rękę. Była ciepła, chuda, delikatna.

„Oni mówią, że jestem potworem” wyrwało mi się. „Twoja rodzina. Że cię oddałam. Że powinnam…”

Nie dokończyłam, bo bałam się powtórzyć to życzenie na głos. Jakby słowa mogły stać się planem.

Ojciec milczał długo. Widziałam, jak walczy w środku z mgłą, jak szuka właściwego kawałka pamięci.

W końcu powiedział coś, czego się nie spodziewałam.

„W szufladzie” powiedział cicho. „W domu. W tej szufladzie pod obrusami. Jest koperta.”

„Jaka koperta?”

„Dla ciebie.”

„Tato, o czym ty mówisz?”

Spojrzał na mnie z uporem.

„Weź. Przeczytaj. I nie płacz przy nich. Nie dawaj im tego. Tylko ty.”

Pielęgniarka przyszła z herbatą. Ojciec odwrócił się, jakby temat już się skończył. Jakby ktoś zamknął w nim drzwi.

Wracałam do domu z koparką w klatce piersiowej. Jakby ta koperta już była w mojej torebce, choć jeszcze jej nie miałam.

W domu od razu poszłam do szuflady. Pod obrusami, pod starymi serwetkami, pod rzeczami, które trzymamy, bo kiedyś były „na specjalne okazje”, znalazłam białą kopertę. Na niej moje imię, napisane koślawym pismem ojca, takim, jakim podpisywał mi usprawiedliwienia w podstawówce.

Otworzyłam.

W środku były dwie kartki.

Pierwsza była króciutka.

„Jeśli to czytasz, to znaczy, że już nie dałaś rady. I dobrze, że przestałaś udawać.”

Zamarłam.

Druga kartka była dłuższa. Pismo falowało, jakby ojciec pisał ją w przerwach między drżeniem rąk.

„Córeczko. Wiem, że będziesz się wstydzić przed nimi. Przed rodziną. Wiem, że będą mówić, że powinnaś mnie trzymać do końca, bo tak trzeba. Ale ja nie chcę być końcem twojego życia. Ja byłem młody, kiedy twoja matka chorowała. I ja też udawałem, że dam radę sam. A potem któregoś dnia zasnąłem na krześle i obudziłem się dopiero wieczorem, bo sąsiadka weszła do domu. Byłem wściekły, że ktoś zobaczył moją słabość. A dziś myślę, że wtedy mogłem umrzeć. I zostałabyś sama.”

„Nie chcę, żebyś była sama, kiedy żyję.”

„Jeśli ktoś nazywa cię potworem, zapytaj, ile razy był u mnie w nocy. Ile razy mył mi plecy. Ile razy słuchał tego samego pytania sto razy. Jeśli ktoś życzy ci, żebyś skończyła tak samo, to powiedz mu, że każdy może skończyć tak samo. Tylko nie każdy ma odwagę zrobić miejsce na opiekę i na życie.”

„Ja się boję. Ale bardziej boję się tego, że ty umrzesz wcześniej ode mnie ze zmęczenia.”

„Ja ci wybaczam rzeczy, których nawet nie zrobiłaś.”

Pod spodem był jeszcze dopisek, bardziej rozmazany.

„I nie oddałaś mnie. Oddałaś część ciężaru. A ja nigdy nie chciałem być ciężarem, który cię zabije.”

Upuściłam kartki na stół i usiadłam na podłodze, jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem i zbierałam rozsypane klocki. Tylko że teraz klockami były moje przekonania o tym, czym jest miłość.

Zadzwonił telefon. Siostra.

Odebrałam. Głos miała ostrożny, ale w tej ostrożności było coś teatralnego.

„Byłam dzisiaj u taty” powiedziała. „Płakał. Pytał o dom.”

Wiedziałam, że kłamie. Ojciec płakał rzadko. A kiedy pytał o dom, pytał raczej o to, gdzie jest jego mama.

„Pytał, czy wróci” dodała.

Wzięłam głęboki oddech.

„Byłaś tam ile?” zapytałam.

Cisza.

„Dwadzieścia minut? Trzydzieści? Zrobiłaś sobie zdjęcie przy jego łóżku, żeby potem wysłać do ciotki?”

„Jak możesz tak mówić.”

„Tak, jak wy możecie mówić, że jestem potworem.”

Usłyszałam, jak nabiera powietrza do kontrataku. Znałam ten oddech. Rodzinny. Zanim padnie „wstyd”, „ludzie”, „jak mogłaś”.

Nie dałam jej.

„Mam list od taty” powiedziałam spokojnie. „Napisany do mnie. Nie do was. Do mnie.”

„Jaki list?”

„Taki, w którym prosi, żebym nie umierała przy nim z obowiązku. Taki, w którym mówi, że oddałam część ciężaru, a nie jego.”

„On nie wie, co mówi.”

„On wie wystarczająco, żeby pytać mnie, czy śpię.”

Po drugiej stronie zrobiło się cicho. Cicho tak, jak w kuchni, kiedy nagle gaśnie lodówka i słychać własne myśli.

„Nie chcę się kłócić” powiedziała w końcu, już ciszej. „Tylko… ludzie.”

„Niech ludzie przyjdą na nocny dyżur” odpowiedziałam. „Niech ludzie zmienią pieluchę. Niech ludzie posłuchają krzyku o trzeciej w nocy. Wtedy pogadamy.”

Rozłączyła się bez pożegnania.

A ja po raz pierwszy od dawna nie poczułam, że tonę.

Wieczorem pojechałam do ojca z jego ulubionymi herbatnikami. Kupiłam też mały świerk w doniczce. Nie wiem czemu. Może dlatego, że chciałam, żeby coś żywego było z nami w tym miejscu, które kojarzyło się wszystkim z końcem.

Ojciec siedział w tym samym miejscu przy oknie. Kiedy mnie zobaczył, uniósł brwi.

„A to co?” spytał, patrząc na świerk.

„Twoja spokojna jesień” odpowiedziałam. „Tylko z odrobiną zielonego.”

Patrzył na drzewko długo, poważnie.

„Ładne” powiedział.

Potem spojrzał na mnie.

„Ty nie płaczesz dziś” zauważył.

„Płaczę w środku” przyznałam.

Kiwnął głową.

„To dobrze. W środku jest bezpieczniej.”

Usiadłam obok niego. Przez chwilę siedzieliśmy bez słów, jak dwie osoby, które w końcu nie muszą udawać, że mają siłę na wszystko.

A potem ojciec, zupełnie niespodziewanie, powiedział:

„Wiesz, jak się nazywa potwór?”

„Nie” odpowiedziałam, zaciskając gardło.

„Potwór to jest ktoś, kto patrzy i nic nie robi. A ty robisz. Nawet jak cię boli.”

Ścisnęłam jego rękę.

„Będę tu jutro” powiedziałam.

„Dobrze” odpowiedział. „Tylko śpij.”

Wychodząc, minęłam w korytarzu kobietę, która krzyczała do pielęgniarki, że „to skandal”, że „matka nie może tu być”, że „rodzina ma obowiązek”. Krzyczała tak głośno, jakby miała zagłuszyć własny strach.

Pomyślałam wtedy o tym życzeniu, które mi wysłali. „Obyś skończyła tak samo.”

I po raz pierwszy nie usłyszałam w nim klątwy.

Usłyszałam prawdę, którą można oswoić.

Tak, mogę skończyć tak samo. Każdy może.

Ale jeśli mam kiedyś skończyć tak samo, to chcę, żeby ktoś obok mnie nie umierał ze zmęczenia, próbując udowodnić „ludziom”, że jest dobry.

Chcę świerk w doniczce. Herbatniki. Ciepłą rękę.

I odwagę, żeby oddać ciężar, zanim zmiażdży mi serce.

W domu otworzyłam okno. Deszcz w końcu zdecydował się być tylko deszczem. Usiadłam na łóżku i pierwszy raz od miesięcy zasnęłam bez lęku, że za chwilę usłyszę wołanie.

A rano, kiedy obudziłam się wypoczęta i jednocześnie winna, powiedziałam na głos, żeby usłyszeć to sama.

„Nie jestem potworem.”

I to zdanie, choć drżało, brzmiało jak początek.

To też może cię zainteresować: "Mąż krzyczał, że pieniądze na paznokcie powinnam dać córce": Wyjęłam jego ostatni zakup i zapytałam, ile pampersów kupi za swój telefon

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Jesteśmy małżeństwem od 35 lat": I tu się rozstajemy. Mąż ma 68 lat, a ja 62. Byłam przekonana, że u nas wszystko jest dobre