Ile razy on zostawił światło w łazience. Ile razy ja dopiłam herbatę, zanim wystygła. Ile razy minęliśmy się w korytarzu jak dwie grzeczne osoby, które znają się od dawna, ale nie wiedzą już, jak się dotykać.
Miał 68 lat. Ja 62. Zawsze mówiłam „u nas jest dobrze” z taką pewnością, jakby „dobrze” było czymś stałym, jak meble w salonie. Jak ściana, której nie trzeba podtrzymywać.
Tego dnia nic nie zapowiadało katastrofy.
Był poniedziałek, zwyczajny jak każdy inny. Deszcz stukał o parapet, a w kuchni pachniało zupą, którą gotowałam od lat w identyczny sposób. On siedział przy stole i składał gazetę. Ja mieszałam w garnku, jakbym mieszała w czasie. Powoli, spokojnie, mechanicznie.
Zrobisz herbatę? spytałam.
Zaraz, odpowiedział.
To „zaraz” było u nas jak waluta. Płaciło za wszystko. Za brak rozmowy, za brak spojrzeń, za brak pytań. „Zaraz” znaczyło „nie teraz”, a potem „nigdy”.
Postawiłam miski, kromki chleba, łyżki. Wzięłam głęboki oddech, bo nagle przyszło mi do głowy, że od dawna jemy tak, jakbyśmy byli w stołówce. Poprawnie, równolegle, bez historii.
I wtedy usłyszałam, jak odkłada gazetę. Ten dźwięk był zbyt wyraźny. Jak kropka.
Musimy porozmawiać, powiedział.
W pierwszej chwili poczułam ulgę. Pomyślałam: nareszcie. Wreszcie o czymś poważnym, wreszcie powrót do tego, co kiedyś było między nami żywe.
O czym? zapytałam, a mój głos zabrzmiał zbyt normalnie.
On patrzył na stół. Zawsze patrzył na stół, kiedy miał powiedzieć coś trudnego. Jakby drewno mogło wziąć na siebie część ciężaru.
Ja… zaczął i urwał. Potem spróbował drugi raz. Ja już nie chcę tak żyć.
Ta łyżka w mojej dłoni nagle zrobiła się ciężka. Zupa zawrzała, jakby kuchnia też nie zgadzała się z tym zdaniem.
„Tak”? powtórzyłam. Jak?
Obok siebie, powiedział. Jak lokatorzy. Jak dwie osoby, które pamiętają siebie sprzed lat, ale nie potrafią już do siebie wrócić.
Zacisnęłam palce na łyżce, aż zbielały knykcie.
Przecież u nas jest dobrze, wypaliłam automatycznie. Mamy dom. Mamy spokój. Mamy… wszystko.
Uśmiechnął się krótko. Nie złośliwie. Smutno.
Właśnie. Mamy wszystko, tylko nie mamy siebie.
To zdanie trafiło mnie w klatkę piersiową tak, jak potrafi tylko prawda, której nie widziało się przez lata. Poczułam wstyd, że nie mam argumentów, że moje „dobrze” jest jak ładnie ułożona narzuta, pod którą dawno rozsypały się sprężyny.
Czy jest ktoś…? zapytałam. To pytanie było obroną. Jeśli jest ktoś, to mam wroga. Jeśli jest ktoś, to mogę się złościć. Jeśli jest ktoś, to wina jest prosta.
Zawahał się na ułamek sekundy, ale nie skorzystał z łatwego wyjścia.
Nie, odpowiedział. Nie chodzi o kogoś. Chodzi o to, że ja nie wiem, kim jestem w twoich oczach, a ty nie wiesz, kim jesteś w moich. My się przestaliśmy pytać.
W tamtym momencie chciałam krzyknąć, że to nieprawda. Że ja pytałam: „co zjesz?”, „czy wziąłeś leki?”, „o której wrócisz?”. Chciałam krzyknąć, że dbałam.
Tylko że nagle zrozumiałam, jak to brzmi.
Zapytałam o wszystko, oprócz niego.
Usiadłam naprzeciwko. Zupa wykipiała, piana spłynęła po kuchence jak coś, co wymyka się spod kontroli, a ja nie ruszyłam się nawet o centymetr. Słuchałam, jak on mówi dalej, powoli, jak ktoś, kto długo układał to w głowie.
Ja mam 68 lat, powiedział. I przeraża mnie, że moje życie może się już tylko domykać. Że umrę w tym samym fotelu, w tej samej ciszy, w tej samej rutynie. Że jedyną zmianą będą kolejne reklamy w telewizji.
Miałam ochotę powiedzieć: „A ja? A mnie nie przeraża?”. Bo mnie też przerażało. Tylko ja nazywałam to „spokojem”. Jakby spokój był lepszy od strachu, nawet jeśli był pusty.
Co ty chcesz zrobić? wyszeptałam.
Odejść, powiedział. Rozstać się. Póki jeszcze żyjemy. Póki jeszcze mamy czas choć raz zrobić coś prawdziwego. Nawet jeśli prawdą jest koniec.
Słowo „koniec” zawisło w kuchni, między czajnikiem a oknem. Jak dym, którego nie da się złapać.
Czy ja… zaczęłam, ale zabrakło mi zdania. Czy ja zawiniłam? Czy ja go zaniedbałam? Czy ja byłam ślepa? Czy ja w ogóle byłam z nim?
On wstał i podszedł do szafki, tej samej, z której od lat wyjmował kubek. Wyjął go, obejrzał, jakby po raz pierwszy zauważył rysę na uchu.
Ja nie mówię, że ty byłaś zła, powiedział cicho. Ty byłaś dzielna. Trzymałaś wszystko. Tylko czasem, kiedy ktoś trzyma wszystko, to nie zostaje mu ręka, żeby trzymać drugiego człowieka.
Te słowa sprawiły, że zaszkliły mi się oczy. Bo uderzyły w moją najtajniejszą dumę: że trzymałam. Że byłam odpowiedzialna. Że nie zawiodłam. A on właśnie powiedział, że w tym trzymaniu zgubiłam coś ważniejszego.
Ja myślałam, że wystarczy, powiedziałam, a w moim głosie było coś dziecinnego i przegranego. Myślałam, że jak jest spokojnie, to znaczy, że jest dobrze.
On odwrócił się do mnie. Stał w progu kuchni, jakby już był pół kroku dalej.
Ja też tak myślałem, przyznał. Dlatego to trwało tyle lat.
Zapadła cisza. Taka, która nie jest już zwyczajna. Taka, która wypełnia człowieka aż po brzegi.
W tej ciszy zobaczyłam wszystko, czego nie widziałam wcześniej: jak przez lata przestaliśmy się dotykać bez powodu. Jak rozmowy skurczyły się do listy zakupów. Jak „kocham cię” stało się „uważaj na schodach”. Jak ja mówiłam „u nas jest dobrze” nie dlatego, że czułam dobro, tylko dlatego, że bałam się usłyszeć coś innego.
A kiedy… wykrztusiłam. Kiedy postanowiłeś?
Zawahał się. I wtedy powiedział coś, co bolało najbardziej.
Kiedy zachorowałem wiosną, powiedział. Nie mocno, wiesz. Tylko tak, przestraszyłem się przez chwilę. I leżałem w nocy obok ciebie. Obok, nie z tobą. I pomyślałem, że jeśli umrę, to ty będziesz płakała, bo tak wypada. A ja chciałbym, żeby ktoś płakał, bo mnie braknie. Nie tylko dlatego, że zabiorą jedno krzesło ze stołu.
Nie byłam w stanie oddychać. Poczułam, jak coś we mnie pęka, jakby pękała skorupa, którą przez lata nazywałam rozsądkiem.
To ja… zaczęłam i głos mi się załamał. To ja nie umiałam…?
Nie wiem, odpowiedział. Ja też nie umiałem. I dlatego nie chcę już udawać, że „dobrze” wystarczy.
Wstałam tak gwałtownie, że krzesło skrzypnęło.
A co z tym wszystkim? rozłożyłam ręce, jakby ściany miały mu przeszkodzić. Z domem, z zdjęciami, z naszymi latami?
On spojrzał na półkę, gdzie stała fotografia z wakacji sprzed dwudziestu lat. Uśmiechaliśmy się tam szeroko, opaleni, z włosami jeszcze ciemnymi, jakbyśmy byli pewni, że wszystko będzie trwało.
To wszystko jest prawdziwe, powiedział. Tylko że prawdziwe może się skończyć. Jak lato. I to nie znaczy, że go nie było.
Podszedł do wieszaka, wziął kurtkę. Ten gest, zwyczajny, domowy, był jak wyrok. Jak początek innego życia, którego nie planowałam.
Gdzie pójdziesz? spytałam. Moje pytanie brzmiało jak prośba, choć nie chciałam prosić.
Do Marka na kilka dni, odpowiedział. Potem znajdę coś. Nie chcę wojny. Chcę spokoju, który ma sens.
„Spokoju, który ma sens.” Czyli mój spokój nie miał sensu.
Otworzył drzwi. Z korytarza napłynęło zimne powietrze, jakby świat z zewnątrz był twardszy, bardziej realny. Zatrzymał się jeszcze na moment.
Przepraszam, powiedział.
Nie za odejście. Za to, że zostawia mnie z prawdą.
Chciałam rzucić w niego słowami, złością, winą. Chciałam go zatrzymać. Chciałam mu udowodnić, że u nas jest dobrze.
Ale zamiast tego usłyszałam własny głos:
Ja też przepraszam.
I nie wiedziałam, za co dokładnie. Za wszystkie lata, w których nie pytałam. Za to, że wierzyłam w „dobrze” jak w zaklęcie. Za to, że wolałam spokój od ryzyka.
Drzwi zamknęły się cicho.
Zostałam sama w kuchni. Zupa na kuchence dawno przestała kipieć. Na blacie wciąż leżały dwie łyżki. Dwie miski. Dwa miejsca, które przez lata były symbolem wspólnoty, a teraz stały się dowodem, że wspólnota może być tylko układem.
Podniosłam jego kubek. Ten z rysą na uchu. Był ciepły, jakby jeszcze przed chwilą trzymała go jego dłoń. Przez sekundę poczułam taką falę rozpaczy, że aż zgięło mnie w pół.
A potem stało się coś jeszcze gorszego: w tej rozpaczy była też ulga. Jak oddech po latach wstrzymywania.
Bo prawda, nawet dramatyczna, nawet brutalna, jest żywa.
Usiadłam. Wzięłam telefon do ręki, ale nie zadzwoniłam do nikogo. Wyszłam na balkon i patrzyłam na mokre podwórko. Przypomniałam sobie siebie sprzed lat: jak śmiałam się głośno, jak potrafiłam krzyczeć z radości, jak nie bałam się, że coś się skończy.
Wtedy dopiero zrozumiałam, że to rozstanie nie zaczęło się dziś. Ono zaczęło się dawno temu, po cichu, w setkach „zaraz”, w tysiącach „u nas jest dobrze”.
I że jeśli chcę teraz uratować choćby siebie, muszę po raz pierwszy od bardzo dawna powiedzieć coś uczciwego.
Nie „u nas”.
Tylko: u mnie już nie jest dobrze.
To też może cię zainteresować: Zakup karpia przed świętami może zaboleć. Aktualne ceny w 2025 roku
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Nowa era w Pałacu Prezydenckim. Tradycja ustępuje miejsca zdecydowanej wizji prezydenta Karola Nawrockiego