Śnieg przykrył wszystko: dziurawe dachy, zarośnięte podwórka, nawet stare grzechy ludzi. Wszystko, tylko nie sumienie.

Tego dnia sąsiadka, pani Helena, zobaczyła z okna coś, czego nie potrafiła później wyrzucić z głowy.

Pod zrujnowaną chatką na końcu wsi zatrzymał się samochód. Rzadki widok, bo od lat nikt tam nie mieszkał – dach zapadnięty, okna powybijane, drzwiczki od płotu wisiały na jednym zardzewiałym zawiasie. Kiedyś mówiło się, że tam straszy. Teraz straszyła tylko bieda.

Z samochodu wysiadł mężczyzna w puchowej kurtce. Otworzył tylne drzwi, pomógł wysiąść drobnej, przygarbionej staruszce w cienkim płaszczyku.

– Mamo, uważaj, ślisko – rzucił, jakby wywoził ją na wczasy, a nie w sam środek mrozu.

Pani Helena przycisnęła czoło do szyby.

– Kto to? – mruknęła pod nosem.

Staruszka rozglądała się niepewnie.

– Jasiu… – jej głos drżał bardziej niż ręce. – Ale tu zimno. Gdzie my jesteśmy?

– U siebie – odparł krótko. – Na wsi. Tu będziesz miała spokój, ciszę. W mieście się nie da już tego ciągnąć.

Wyjął z bagażnika dwie reklamówki.

– Masz tu jedzenie na kilka dni – rzucił. – Woda jest w studni, jak kiedyś. Piec jeszcze działa, opału trochę masz za stodołą. Ja ci przywiozłem, wszystko jest.

– Jasiu… – powtórzyła tylko. – Przecież ja tu nikogo nie znam. Ja już nie te lata… Ja nawet po wodę do studni…

Spojrzała na swoje ręce. Cienkie palce, poranione życiem.

– Dasz radę – uciął. – Nie dramatyzuj. W mieście nie ma za co żyć. Czynsz, rachunki, moje dzieci… Nie mogę ciągle dokładać. Tu będzie taniej.

Pani Helena instynktownie otworzyła uchylone okno.

– Panie Jasiu! – krzyknęła. – Co pan robi?

Mężczyzna tylko spojrzał w jej stronę.

– Dzień dobry – rzucił neutralnie. – To tylko tymczasowo, sąsiadko. Mama wraca do swoich korzeni. Proszę się nie wtrącać.

Uśmiechnął się tak, że aż ją zmroziło.
Wsadził matkę do chaty, zatrzasnął za nią drzwi, jakby chował przed światem jakiś niechciany pakunek.

– Przyjadę za tydzień – rzucił jeszcze. – Jak będzie coś trzeba, dasz znać. – Po czym wsiadł do samochodu i odjechał.

Wieczorem temperatura spadła do minus piętnastu. Wiatr wył, jakby chciał oderwać wieś od ziemi. Śnieg zasypywał drogi, okna, serca.

Pani Helena wpatrywała się w dół ulicy, w ciemną sylwetkę zrujnowanej chaty. W kuchni pachniało zupą, piec grzał, kot mruczał na krześle.

Ale w głowie wciąż miała obraz starej kobiety, która chwiała się na oblodzonym progu.

– Może sobie poradzi – próbowała się pocieszyć. – Piec ma, jedzenie ma… Syn nie jest chyba potworem.

Noc była niespokojna. Budziła się kilka razy, nasłuchując.

O trzeciej nad ranem usłyszała dziwny dźwięk – jakby wiatr, jakby skowyt, jakby czyjś głos niesiony przez mróz.

Nie wytrzymała.

Narzuciła na ramiona chustę, włożyła kożuch, buty, czapkę, chwyciła latarkę.

– Gdzie ty idziesz o tej godzinie?! – obruszył się mąż z łóżka.

– Sprawdzić, czy tamta babka żyje – odburknęła. – Śpij, jak ci sumienie pozwala.

Śnieg sięgał po kostki, wiatr dusił, a droga, którą zwykle szła latem w pięć minut, teraz ciągnęła się jak wieczność.

Chatka wyglądała jeszcze gorzej z bliska. Okna zaszronione, spod drzwi nie widać ani smugi światła, ani dymu z komina.

Helena zapukała.

Cisza.

Zabiła mocniej, aż zaklekotały spróchniałe deski.

– Halo! – zawołała. – Proszę pani!

Po chwili usłyszała ciche szuranie. Drzwi uchyliły się na szerokość dłoni. W szczelinie pojawiła się twarz starej kobiety, sina od zimna.

– Kto tam? – wyszeptała.

– Sąsiadka – odpowiedziała Helena. – Otwórzcie, bo zamarzniecie na progu.

Weszła do środka.

Uderzył ją chłód. Taki, jaki czuje się w nieogrzewanych kościołach zimą – niby dach nad głową, a i tak wiatr przechodzi przez kości.

Piec stał w kącie. Zimny. Obok – wiadro z kilkoma kawałkami przemarzniętego drewna.

– Czemu pani nie pali? – spytała.

– Ja… nie umiem już – wyszeptała staruszka. – Ręce drżą, drewno mokre. Próbowałam, dym poszedł, kaszleć zaczęłam. Myślałam, że… jakoś…

Słowa urywały się w drodze z ust.

Helena jednym ruchem zabrała się do roboty. Znała się na piecach jak mało kto. W dzieciństwie też paliła takim, zanim przysyłali nowoczesne kaloryfery.

– Siadajcie – rzuciła. – Tu, bliżej. Macie koc?

Koc był – cienki, stary, ale lepszy niż nic.

Żar po chwili buchnął z pieca. Chatka zaczęła się powoli ocieplać, jak serce, do którego ktoś wpuścił choć trochę dobra.

– Jak pani ma na imię? – zapytała Helena.

– Jadwiga – odpowiedziała cicho staruszka. – A pani?

– Helena. A ten… syn… – nie mogła się powstrzymać – daleko mieszka?

– W mieście – Jadwiga dłubała w rogu chustki. – Ładnie tam mają. Mieszkanie nowe, dzieci swoje, praca. Mówi, że tam nie ma gdzie mnie trzymać. Że mu się nie opłaca. Że tu taniej.

Uśmiechnęła się blado, bez radości.

– Tłumaczył, że tu jest moje miejsce. Że tu się urodziłam, tu umierał tata, to i ja…

Głos jej się załamał.

– A pani chce? – Helena spojrzała jej prosto w oczy.

Jadwiga wzruszyła ramionami.

– Kto mnie pyta, co ja chcę? – szepnęła. – Mówił, że w domu starców mnie nie odda, bo tam pieniądze trzeba płacić. Tutaj nic nie kosztuję. Zima sobie zrobi swoje… – urwała nagle, jakby przestraszona własnej myśli.

Helena poczuła, jak ją ściska w środku.

Następnego dnia cała wieś już wiedziała.

Nie dlatego, że Helena lubiła plotki. Dlatego, że nie potrafiła milczeć, kiedy widziała, jak człowiek człowiekowi funduje śmierć w odosobnieniu.

– Wywieźć matkę zimą do takiej ruiny? – oburzała się sąsiadka z naprzeciwka. – To trzeba nie mieć serca!

– A co, mam się wtrącać w cudze życie? – mruknął jej mąż, ale od razu spuszczał wzrok, kiedy mijano chatkę.

Zaczęli pomagać, jak umieli.

Ktoś przyniósł dodatkowy worek węgla. Ktoś inny – ciepły koc. Helena przywiozła zupę w słoiku, chleb, margarynę.

Jadwiga patrzyła na to wszystko z mieszaniną wdzięczności i wstydu.

– Jak wam się oddzięczę? – pytała.

– Bądźcie – odpowiadała Helena. – Na razie wystarczy, że pani nie zamarznie.

Syn przyjechał po dwóch tygodniach.

Śnieg zasypał drogę tak, że samochód ledwo się przedarł.

Wysiadł, zadowolony z siebie.

– No, jak tam, mamo? – rzucił w progu. – Widzisz? Mówiłem, że dasz radę. Tylko trzeba się nauczyć radzić sobie samemu.

Nie zauważył cudzego koca na łóżku, cudzego garnka na piecu, obcych śladów butów przy drzwiach. Albo nie chciał zauważyć.

– Jasiu… – Jadwiga podeszła do niego niepewnie. – Sąsiedzi mi pomagają. Bez nich bym…

– Jakich znowu sąsiadów? – zmarszczył brwi. – Mówiłem ci, żebyś nikogo nie wciągała. Ludzie tylko gadać będą. Myślisz, że ja chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że… – urwał, gryząc się w język.

– Że co? – Helena stała w progu, oparta o framugę. – Że pan się własnej matki pozbył? Że liczył, że cicho tu sobie zmarznie i będzie święty spokój?

Jego twarz pociemniała.

– Pani nic nie rozumie – warknął. – Pani to co, łatwo mówić. Ja mam kredyt, dzieci, żona na macierzyńskim. Matka całe życie tylko wymagała. Ile można? Przynajmniej tu nie kosztuje.

– Tu kosztuje – przerwała Helena. – Tylko nie pana. Kosztuje ją. Zimnem, strachem, samotnością.

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Jak się nie umie opiekować starą matką, to się nie ustawia jej w kolejce poniżej rachunków za internet.

Zarumienił się, ale nie od wstydu – od wściekłości.

– Nie będzie mi tu wieśniara moralizować – syknął. – Mama sama chciała na wieś. Powie pani, mamo, czy nie?

Jadwiga ścisnęła dłonie.

– Jasiu… – wyszeptała. – Ja chciałam… żebyś był ze mnie dumny. Myślałam, że jak się zgodzę, to… nie będziesz się złościł. Ja już dużo nie potrzebuję.

– Słyszała pani? – rzucił triumfalnie. – Sama mówi.

Helena zrobiła krok w jego stronę.

– Ona mówi, co pan chce usłyszeć – powiedziała ostro. – Jak przez całe życie. Ale ciała nie da się oszukać. Widział pan jej ręce, jak tu przyjechaliście? Sine. Dwa dni temu prawie ją znaleźliśmy zamarzniętą na krześle. Prawda, pani Jadziu?

Jadwiga spuściła głowę. Ciche „tak” ledwo przebiło się przez ciszę.

Syn odwrócił wzrok.

– Nie mam czasu na takie teatrzyki – rzucił. – Zabrałem ją z miasta, bo tam byśmy wszyscy wylądowali na ulicy. Mam swoje życie.

– A ona już go nie ma, tak? – Helena nie odpuszczała. – To niech pan zrobi chociaż jedno: albo zabierze ją stąd i zapewni normalne miejsce, albo podpisze papiery do domu opieki, gdzie będzie ciepło. Tyle.

– Nie stać mnie na dom opieki! – krzyknął.

– Na nowy telewizor pana stać – wtrąciła jedna z sąsiadek, która w tym czasie wyszła przed dom. – Jeździ pan samochodem lepszym niż ksiądz, ale matka w ruinie siedzi. Cała wieś widzi.

Ludzie zaczęli wychodzić z domów. Jeden, drugi, trzeci. Głosy się podniosły, getry i kożuchy wyszły na mróz.

Syn rozejrzał się niespokojnie. Nagle zrozumiał, że to już nie jest cicha sprawa między nim a matką. To się stało oskarżeniem publicznym.

Nie zadziałały wyrzuty sumienia. Zadziałał strach przed wstydem.

Tydzień później przyjechała karetka i biały bus z logo domu opieki. Jadwiga pojechała do miejsca, którego się bała, ale gdzie przynajmniej nie groziło jej, że zamarznie, zanim ktokolwiek zapuka do drzwi.

Syn podpisał papiery, zaciskając zęby.

– Zadowoleni? – rzucił do sąsiadów. – Macie swoją sprawiedliwość.

Nikt nie odpowiedział.

Helena patrzyła, jak Jadwiga wsiada do samochodu. Podeszła na chwilę, wcisnęła jej w dłoń mały różaniec.

– To nie jest pana sprawiedliwość ani nasza – powiedziała cicho. – To minimum przyzwoitości.

Jadwiga uśmiechnęła się słabo.

– Wie pani… – szepnęła – ja już nie mam żalu. Tylko jedno mnie boli.

– Co takiego?

– Że mój własny syn musiał się bać oczu obcych ludzi, żeby zobaczyć we mnie człowieka.

Zima minęła. Śnieg stopniał, chatka na końcu wsi stała się znów tylko zrujnowaną budą, w której straszyło już nie „coś”, tylko wspomnienie czyjegoś okrucieństwa.

Ludzie czasem przechodzili obok i mówili:

– Pamiętasz, co tu było?

Helena przechodziła szybciej. Nie dlatego, że nie chciała pamiętać.

Dlatego, że za każdym razem, gdy patrzyła na tamte drzwi, słyszała w uszach zdanie, którego najbardziej się bała:

„A gdyby to kiedyś moje dziecko przywiozło mnie w takie miejsce?”.

To też może cię zainteresować: Ks. Wachowiak zaskakuje. Takiej kolędy jeszcze nie było

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Spektakularna metamorfoza w programie Małgorzaty Rozenek-Majdan. Irena zachwyciła