Kiedy pierwszy raz zobaczyłam jej mieszkanie, poczułam się jak statystka w obcym filmie.

Nowy blok, ochrona przy wejściu, domofon z kamerą, winda pachnąca nowością. W środku – marmurowe parapety, skórzana kanapa, kuchnia z błyszczącymi frontami, ekspres do kawy taki, jaki widziałam tylko w reklamach.

– Nie zdejmuj butów, kochanie – powiedziała, przechodząc po miękkim dywanie. – Tu się sprząta, nie żyje w brudzie.

Spojrzałam na swoje buty z second handu, na za krótkie spodnie po ciążowe i miałam ochotę zniknąć.

Marek – mój mąż – stał obok, dumny i spięty.

– No, mama się dorobiła – zażartował słabo.

– Dorobiłam się ciężką pracą, nie narzekaniem – poprawiła go teściowa. – Każdy mógł mieć tyle, gdyby się chciało.

„Każdy” – czyli nie my.

My mieszkamy w kawalerce w starej kamienicy. Grzyb na ścianach, okna tak nieszczelne, że zimą zasypiam w bluzie, skarpetach i pod dwiema kołdrami. Łazienka bez okna, kuchnia tak mała, że jak otworzę lodówkę, nie mogę przejść.

Marek pracuje po dziesięć godzin na budowie, ja na pół etatu w sklepie, resztę czasu spędzam z naszą dwuletnią córką. Kredyt? O nim nawet nie marzymy. Ledwo wystarcza na czynsz, rachunki, jedzenie i pieluchy.

Teściowa za to lubi powtarzać:

– Trzeba było iść na studia, a nie za mąż się pchać.

Jakby studia były biletem do jej marmurów, a nie kolejnym kredytem na głowie.

Najbardziej boli to, że ona wie, jak żyjemy.

Widziała naszą łazienkę z odpadającymi płytkami, widziała kuchenkę, której boję się dotykać, żeby się nie rozpadła. Widziała, jak w zimie przyklejam taśmą foliową okna, żeby chociaż trochę zatrzymać przeciąg.

A jednak każdą rozmowę zaczyna tak samo:

– I co, dalej w tej norze siedzi… – poprawia się – mieszkacie? Moglibyście już coś zmienić.

– A za co? – wyrwało mi się raz. – Bank nie da kredytu, odkładać nie mamy z czego. Czynsz zjada wszystko.

Spojrzała na mnie, jakbym była głupim dzieckiem.

– Gdybyście mniej wydawali na głupoty, to byście odłożyli – stwierdziła. – Ja w waszym wieku to potrafiłam z niczego zrobić coś. Zamiast kupować dziecku kolejną zabawkę, można odłożyć pięćdziesiąt złotych na konto. Grosz do grosza…

Zacięłam się.

Te „głupoty”, o których mówiła, to był nowy sweterek z lumpeksu dla córki, bo stary był już tak za mały, że nie dało się go naciągnąć. To były buty, które nie przemakały. To był antybiotyk, jak mała dostała zapalenia ucha.

Ale ona tego nie widziała. Z wysokiego piętra luksusowego bloku bieda wygląda jak lenistwo.

Któregoś dnia byłam tak zdesperowana, że odważyłam się ją poprosić o pomoc.

Marek stracił pracę na budowie – firma upadła z dnia na dzień. Mieliśmy do zapłacenia czynsz, ratę za lodówkę, leki dla małej po kolejnej anginie.

Poszliśmy do niej oboje. On milczący, ja ze ściśniętym gardłem.

– Mamo – zaczął cicho Marek. – Mogłabyś pożyczyć nam trochę pieniędzy? Na trzy miesiące. Znalazłem już inną pracę, ale pierwsza wypłata dopiero pod koniec przyszłego miesiąca. Nie damy rady.

Zmrużyła oczy.

– Ile? – spytała.

Powiedział. Kwota, za którą ona kupuje nową torebkę „bo była ładna”, a dla nas to była różnica między dachem nad głową a ulicą.

Westchnęła.

– Dobrze, mogę wam pożyczyć – powiedziała w końcu. – Ale nie za darmo. Nikt mi nic za darmo nie dawał. Piszecie umowę, ustalamy termin zwrotu, procent symboliczny. Ja nie robię interesów na słowo.

Marek pobladł.

– Mamo, jesteśmy twoją rodziną – szepnął.

– Właśnie dlatego uczę was odpowiedzialności – odparła chłodno. – Nie będę dokładać do czyjejś niezaradności. Jak podpiszecie, jutro przelew.

Wróciliśmy do naszej „nory” w ciszy.

– I co zrobimy? – zapytałam, kiedy mała zasnęła.

Marek patrzył w ścianę.

– Nic – stwierdził. – Nie będę podpisywał papierów z własną matką. Wolę wziąć chwilówkę niż słuchać później, że „żyjemy na jej koszt”.

Wzięliśmy pożyczkę. Spłacamy ją do dziś.

Najgorsze jest to, jak teściowa lubi podkreślać swoje „luksusy”.

Na święta zaprasza całą rodzinę do siebie. Stół ugina się od jedzenia, dekoracje jak z katalogu, prezenty pod choinką ułożone równo.

– Wy przyjdźcie z czymś symbolicznie – mówi przez telefon. – Ja wszystko ogarnę.

Potem, przy stole, nie może się powstrzymać.

– Wiecie, ile mnie kosztowało to wszystko? – macha ręką nad daniami. – Ale człowiek się dorobił, to może. Tylko trzeba było mieć głowę na karku. Nie jak niektórzy, co biorą pierwszą lepszą pracę i się dziwią, że ledwo wiążą koniec z końcem.

Wszyscy milkną na chwilę i uporczywie patrzą w talerz.

W takich momentach mam ochotę wstać i wykrzyczeć:

„Tak, to o nas! Tak, to o twoim synu, który zapieprza od rana do nocy! O mnie, która staję na głowie, żeby dziecko miało co jeść! O nas, którzy nie mieliśmy rodziców, co dali nam w prezencie kawalerkę! To o nas!”

Zamiast tego jem śledzia i przełykam razem z nim łzy.

Pewnego dnia przyszła do nas z „propozycją”.

Usiadła na naszym wytartym krześle, wkładając chusteczkę pod łokcie, żeby „się nie pobrudzić”, i rozejrzała się z niesmakiem.

– Nie mogę patrzeć, jak żyjecie – zaczęła. – To nie są warunki dla dziecka. Wilgoć, zimno, brak porządnych mebli. Ja bym tak nie mogła.

„Ale patrzysz” – pomyślałam. – „I wracasz do swoich marmurów”.

– Pomyślałam – ciągnęła – że mogę wam pomóc. Oczywiście nie za darmo. Sprzedacie to mieszkanie, które macie w spadku po ojcu Marka…

– Mamo, to jest 17 metrów ruiny na drugim końcu miasta – przerwał jej Marek. – Nikt tego nie chce kupić.

– Jak się dobrze wystawi, to się sprzeda – ucięła. – Dołożycie swoje pieniądze, weźmiecie kredyt, ja… – zrobiła dramatyczną pauzę – mogę zostać waszym poręczycielem.

Patrzyliśmy na nią.

– Ale jest warunek – dodała.

Oczywiście, że był.

– Musicie się do mnie wprowadzić – powiedziała spokojnie. – Mam duże mieszkanie. Salon, dwa pokoje, balkon. Mielibyście u mnie pokój. Zajmowalibyście się mną na starość. W zamian nie płacilibyście czynszu na obcych. Logiczne rozwiązanie.

Poczułam, jak mi się robi zimno, chociaż grzejnik syczał.

Widziałam już nasze życie: ona królująca w kuchni, komentująca każdą łyżkę cukru, każdą złotówkę, każdy zakup. My – w wiecznym długu wdzięczności, który nigdy nie byłby spłacony.

– Pomyślimy – wyrwało mi się, zanim Marek zdążył coś powiedzieć.

Kiedy wyszła, spojrzeliśmy na siebie.

– Wiesz, że to byłby koniec? – zapytałam.

– Wiem – odpowiedział. – Mielibyśmy ciepłą wodę, windę i marmury. I zero wolności.

Teściowa mieszka w luksusach. Nowe meble, egzotyczne wycieczki, kolacje w restauracjach. Wrzuca zdjęcia na Facebooka – ona w spa, ona przy basenie, ona na tle morza.

Pod każdym zdjęciem komentarze:

„Zasłużyłaś, kochana!”
„Jak się pracuje, to się ma!”
„Tak trzymać!”

Nikt nie widzi tej drugiej strony – telefonów zaczynających się od:

– Ty wiesz, ile ja dla was zrobiłam?

Nikt nie widzi, jak pyta naszego dziecka:

– Babcia ma ładniejszy domek, prawda? U babci jest luksus, a u was? Bieda, bo rodzice nie umieją sobie życia ułożyć.

Dramat mojego życia nie polega na tym, że żyję w okropnych warunkach.
Dałabym radę ze starym piecem, cieknącym kranem i krzywą ścianą.

Dramat polega na tym, że za każdą złotówką, której nam brakuje, stoi ktoś z rodziny, kto zamiast podać rękę, pokazuje nam z góry swoje marmury i mówi:

– Jakby wam się chciało bardziej, też byście mieli.

A ja wiem, że bardziej już się nie da. Że czasem najbardziej luksusową rzeczą, której nie mamy, nie jest nowe mieszkanie.

Jest zwykłe, ludzkie współczucie.

To też może cię zainteresować: Magiczna moc obrączek ślubnych. Symbol, który chroni małżeństwo

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Małgorzata Ostrowska pogrążona w żałobie. Odeszła najbliższa jej osoba