Dziś to samo mieszkanie jest powodem awantur, a ja pierwszy raz w życiu żałuję, że byłam aż tak dobra.

Przepracowałam czterdzieści lat w szwalni. Nie miałam wielkich ambicji – chciałam tylko, żeby mój syn miał lżej niż ja. Ja – wiecznie w fartuchu, przy maszynie, z palcami podziurawionymi igłą. On – w koszuli, z teczką, „do biura”.

– Ucz się, Paweł – powtarzałam mu, kiedy był mały. – Żebyś nie musiał tak jak ja.

Uczył się. Dostał się na studia, potem złapał pracę. Nie od razu w marzeniach, ale nie narzekał. Wynajmował pokój w mieszkaniu z kolegami, ciągle na walizkach, ciągle „na chwilę”.

Ja odkładałam. Grosz do grosza, premia do premii, trzynastka, każda nadgodzina. Nie jeździłam na wczasy, nie kupowałam nowych płaszczy. Kiedy coś się psuło w domu, łatałam, kleiłam, kombinowałam.

– Mama, kup sobie coś wreszcie – mówił czasem. – Nowe meble, pralkę, cokolwiek.

– Jeszcze zdążę – odpowiadałam. – Ty masz być zabezpieczony.

Miałam jedną myśl: żeby miał własne. Nie wynajmowane, nie „na chwilę”, nie „jak się dogadam z właścicielem”. Kawałek świata na jego nazwisko.

Kiedy w końcu udało mi się dopiąć kredyt i dołożyć oszczędności, miałam 63 lata i wrażenie, że właśnie wspięłam się na Mount Everest.

– Paweł – powiedziałam mu wtedy, wręczając kopertę z aktem notarialnym – to jest twoje mieszkanie. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka. Nie pałac, ale swoje. Żebyś nie zaczynał życia od długów, jak my z twoim ojcem.

Zamarł. Patrzył na dokument, a potem na mnie.

– Mamo… – wyszeptał. – Ty żartujesz?

– Nie żartuję – uśmiechnęłam się. – Podpisałam wszystko. Jesteś właścicielem. Ja jestem za stara, żeby biegać po schodach. Ty jesteś młody. Tobie się przyda.

Przytulił mnie, pierwszy raz od lat tak mocno.

– Nigdy ci się nie odwdzięczę – powiedział.

Wtedy mu uwierzyłam.

Potem poznał ją.

Magda była ładna, wygadana, pewna siebie. Pracowała w jakiejś agencji marketingowej, mówiła szybko, dużo gestykulowała. Na początku ją polubiłam – widziałam, jak mu się oczy świecą, kiedy o niej opowiada.

– Mamo, ona jest inna niż wszystkie – przekonywał. – Ambitna, konkretna, wie, czego chce. Z nią to ja dopiero będę ktoś.

– Bądź sobą – mówiłam tylko. – Nie „kimś przy kimś”.

Pobrali się po dwóch latach. To mieszkanie miało być ich gniazdkiem.

Pomogłam im się przeprowadzić. Myłam okna, układałam talerze w szafkach, prasowałam zasłony.

– To dzięki babci mamy to mieszkanie – powiedział Paweł, obejmując mnie ramieniem. – Bez niej byśmy dalej po wynajmach latali.

Magda się uśmiechnęła, ale w jej oczach mignęło coś, czego wtedy jeszcze nie umiałam nazwać.

Z czasem zaczęłam słyszeć drobne uwagi.

– Szkoda, że to mieszkanie jest w takiej dzielnicy – wzdychała Magda. – Daleko do centrum, blok stary, sąsiedzi głośni. Jakbyśmy mieli coś nowszego, bliżej pracy…

– Kiedyś może sprzedamy – rzucił Paweł niepewnie. – I dołożymy do większego.

Serce mi zadrżało.

– Sprzedacie? – powtórzyłam. – Przecież dopiero co się wprowadziliście…

– No mamo, nie od razu – zaśmiał się. – Spokojnie. Ale wiesz, życie się zmienia.

Życie się zmienia – powtórzyłam w myślach. A wdzięczność najwyraźniej szybko się zużywa.

Prawdziwy dramat zaczął się, gdy Magda zaszła w ciążę.

Na początku radość, wiadomo – pierwsze dziecko, pierwsze badania, pierwsze USG.

– W tym mieszkaniu z wózkiem się nie pomieścimy – westchnęła któregoś razu Magda, rozglądając się po salonie. – Mała kuchnia, brak windy, mały balkon. Trzeba będzie pomyśleć o czymś większym. O domu. Albo nowym apartamentowcu.

– Spokojnie – próbowałam ich uspokoić. – Wychowałam was w dwóch pokojach i żyjecie. Dziecko nie potrzebuje marmurów, tylko rodziców.

Magda spojrzała na mnie jak na eksponat z muzeum PRL-u.

– Inne czasy, proszę pani – powiedziała słodko. – Dziecko powinno mieć dobre warunki.

Zacisnęłam zęby. Nie zawsze musiałam odpowiadać.

Któregoś dnia zadzwonił do mnie Paweł.

– Mamo, musimy pogadać – zaczął.

Ten ton już znałam. Nigdy nie wróżył nic dobrego.

– U Magdy w pracy szykują redukcje – powiedział. – Może stracić etat. Ja zarabiam nieźle, ale na wszystko nie starczy. Myślimy, żeby sprzedać mieszkanie. Mamy niezłą wycenę. Kupilibyśmy coś w kredycie, bardziej przyszłościowego. Nowe budownictwo, bezpieczniejsza okolica. Ty przecież rozumiesz…

Poczułam, jak robi mi się słabo.

– To mieszkanie jest twoje – powiedziałam powoli. – Napisałam je na ciebie. Ale ja całe życie na nie pracowałam. Nie po to, żebyś zrobił z niego „wkład do apartamentu”. Myślałam, że tu będzie twój dom. Wasz dom.

– Mamo, nie bądź sentymentalna – zirytował się. – To tylko mury. Nie wyrzucimy cię na bruk, przecież tu nie mieszkasz. My musimy myśleć o dziecku. O naszej przyszłości.

– A ja? – wyrwało mi się. – Ja nie jestem twoją przyszłością? Tylko pośrednikiem między bankiem a twoją żoną?

Rozłączył się, zanim zdążyłam powiedzieć więcej.

Niedługo potem Magda przyjechała do mnie „porozmawiać”.

Usiadła naprzeciw mnie przy kuchennym stole. Ten sam, przy którym kiedyś siedział mój mąż, kiedy liczyliśmy każdą złotówkę.

– Nie chcę, żeby pani myślała, że jestem niewdzięczna – zaczęła od razu. – Naprawdę doceniam to mieszkanie. Ale czasy się zmieniły. Dziś się myśli inwestycyjnie. To, że pani kupiła Pawłowi mieszkanie, to super start. Ale teraz musimy to wykorzystać, żeby pójść do przodu.

– Do przodu? – powtórzyłam. – Czyli gdzie?

– Do większego metrażu, lepszej lokalizacji – wyliczała, jakby recytowała z folderu dewelopera. – Panie z pracy mają po dwa pokoje dla dzieci, ogródki, garaże. My też chcemy zapewnić dziecku jak najlepsze warunki. To chyba naturalne.

– Naturalne jest też szanować cudzą pracę – odparłam. – Ten „wkład inwestycyjny” kosztował mnie życie. Ja nie dostałam nic za darmo. Nie miałam komu sprzedać czyjegoś mieszkania.

Przewróciła oczami.

– Nikt pani tego nie odbiera – powiedziała chłodno. – Ale proszę zrozumieć, że to już jego mieszkanie. On decyduje. Pani zrobiła, co mogła jako matka. Teraz pani zadanie się skończyło.

Jej słowa przecięły mnie jak nóż.

„Twoje zadanie się skończyło”.

Jakbym była pracownikiem na umowie czasowej, któremu właśnie wręczyli wypowiedzenie.

Od tamtej pory w ich domu jest wojna.

Paweł dzwoni do mnie w środku nocy.

– Ona mnie gniecie – skarży się. – Dziecko jeszcze się nie urodziło, a ona już widzi je w pokojach, których nie mamy. Codziennie kłótnia o to mieszkanie. Mówi, że jak jej nie posłucham, to pójdzie z dzieckiem do rodziców, bo „u nas perspektyw nie ma”.

– A ty co na to? – pytam.

– Ja… nie wiem – odpowiada. – Z jednej strony czuję, że to, co zrobiłaś, jest święte. Z drugiej… boję się, że ją stracę. Ciągle powtarza, że nie chce żyć „w blokowisku po teściowej”.

Nie „w mieszkaniu, które kupiła moja matka”.

„W blokowisku po teściowej”.

To wtedy pierwszy raz pomyślałam: może trzeba było nic nie kupować. Nie zadłużać się, nie zdzierać z siebie zdrowia. Może lepiej byłoby pozwolić mu wziąć kredyt samemu, wtedy wiedziałby, co znaczy walczyć o każdy metr.

Teraz siedzę w swoim starym mieszkaniu, piję herbatę z tego samego kubka co od lat i czekam na kolejne wieści.

– Rozstaniemy się przez to mieszkanie – powiedział ostatnio Paweł. – Ona twierdzi, że wybrałam ciebie, nie ją. A ty pewnie myślisz, że wybrałem ją.

Milczę.

Bo prawda jest taka, że nikt z nas nie wybrał. To życie wybrało za nas, stawiając nas naprzeciwko siebie z aktem notarialnym jak z bronią.

Po latach ciężkiej pracy kupiłam synowi mieszkanie, wierząc, że daję mu fundament.

Dziś mam wrażenie, że podłożyłam dynamit pod jego małżeństwo.

Jego żona patrzy na to mieszkanie jak na przeszkodę. On – jak na świętość. Ja – jak na swoje wyszyte, niewidoczne łzy.

Dramat nie polega na tym, czy to mieszkanie sprzedadzą, czy nie.

Dramat polega na tym, że cokolwiek wybiorą, ktoś będzie miał złamane serce. A ja wiem jedno – cokolwiek się stanie, już zawsze będę się zastanawiać, czy dając wszystko, tak naprawdę nie zabrałam im czegoś ważniejszego: szansy, by sami nauczyli się budować, zamiast dzielić to, co ja z takim trudem postawiłam.

To też może cię zainteresować:

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: