I może dlatego najbardziej boli to, że nikt oprócz mnie nie widział, jak naprawdę wyglądały te ostatnie lata.
Zaczęło się niewinnie – od zapominania.
– Tato, gdzie masz klucze? – pytałam.
– A skąd mam wiedzieć? – śmiał się. – Pewnie tam, gdzie wczoraj położyłem.
Tylko że „wczoraj” coraz częściej okazywało się trzy dni temu, a klucze znajdowaliśmy w lodówce.
Potem przyszły rachunki, których nie płacił, bo „przecież już to robił”. Kolejne wezwania, kolejne tłumaczenia na poczcie: „ojciec chory, proszę o raty”.
Najgorsze były noce. Dzwonił o drugiej, trzeciej nad ranem.
– Włamywacze chodzą po mieszkaniu – szeptał. – Słyszysz?
Słyszałam tylko jego oddech.
Jechałam. Wchodziłam do mieszkania, wszędzie światło, w kuchni czajnik suchy na gazie. On – w piżamie, z przerażonym wzrokiem.
– Już sobie przypomniałem – mówił wstydliwie. – To chyba telewizor tak gadał.
Diagnoza przyszła jak wyrok, choć niby na to czekaliśmy: otępienie, początki choroby Alzheimera.
Lekarz w gabinecie patrzył na nas poważnie.
– Tata nie może być sam – powiedział. – To już nie jest kwestia „zapomina gdzie położył okulary”. Tu chodzi o bezpieczeństwo. Jego i innych.
Przez rok próbowaliśmy opiekować się nim w domu.
Ja – praca, dzieci, mąż.
Brat – za granicą, „wyślę pieniądze”.
Ciotki – pełne rad, nie pomocy.
– On nie jest dzieckiem – oburzała się ciotka Basia przez telefon. – Rodziców się nie oddaje!
– Chodź na tydzień, zobaczysz, jak to wygląda – prosiłam. – Jak trzeba trzy razy dziennie zmieniać mu spodnie, bo zapomina, że już był w toalecie. Jak wychodzi z domu w kapciach w listopadzie.
– Ja mam swoje zdrowie – odpowiadała. – Ale moralnie to wam powiem, że źle robicie. On by dla was wszystkiego się wyrzekł.
Ja też. Tylko zaczynałam mieć wrażenie, że wyrzekłam się już siebie całkowicie.
Pewnej nocy stało się coś, czego nie da się wymazać z pamięci.
Obudził mnie telefon sąsiadki z dołu.
– Anka, przyjdź szybko – płakała. – U was się leje!
Pędziłam po schodach, serce w gardle.
W mieszkaniu ojca woda lała się z kuchni jak z wodospadu. Gaz na pół odkręcony, garnek pusty, przypalony na węgiel. Okno otwarte na oścież, on stojący na balkonie w bieliźnie, trzęsący się z zimna.
– Chciałem zrobić herbatę – tłumaczył. – Nie pamiętam… Nie pamiętam, dlaczego jest mokro.
Wtedy go przytuliłam i, zamiast złości, poczułam… ogromne współczucie. Ten człowiek, który kiedyś był moją skałą, teraz topił się we własnym umyśle.
Następnego dnia poszłam z mężem do lekarza.
– Tak nie może być – powiedziałam. – On nas kiedyś spali. Albo siebie.
Lekarz tylko pokiwał głową.
– Dom opieki – stwierdził. – Całodobowy. To nie jest porażka. To odpowiedzialność.
Dom spokojnej starości nie pachniał spokojem. Pachniał środkami czystości i gotowanymi burakami. Ordynator był uprzejmy, pielęgniarki – zmęczone, ale życzliwe.
Oprowadzono nas po salach. Widziałam ludzi w różnym stanie – jedni oglądali telewizję, inni wgapiali się w ścianę, ktoś krzyczał, ktoś śmiał się bez powodu.
– Tato – wzięłam go za rękę – tu będą ci pomagać. Będziesz miał lekarza pod ręką. Kogoś, kto ci poda leki, kto przypilnuje. Ja… ja nie daję już rady sama.
Popatrzył na mnie długo, jakby próbował przebić się wzrokiem przez mgłę.
– Zostawiasz mnie? – zapytał.
To zdanie będzie za mną chodzić do końca życia.
– Nie zostawiam – wyszeptałam. – Przyjadę. Będę. Tylko… nie zawsze. Ale tu… tu będzie bezpieczniej.
Nie wiem, na ile rozumiał. Pogłaskał mnie po policzku.
– Jak byłem młody – powiedział – obiecałem, że zawsze będę przy tobie. Teraz widzę, że to ty musisz być przy mnie. – Uśmiechnął się krzywo. – Świat się odwrócił.
Kiedy wychodziłam, dłonie mi się trzęsły tak, że nie mogłam trafić kluczem w stacyjkę samochodu.
Rodzinie powiedziałam dzień później. Nie miałam siły wcześniej.
– Oddałaś ojca do przytułku?! – wrzasnęła ciotka Basia do słuchawki. – Żeby obcy się nim zajmowali?! On całe życie harował, żebyście mieli dach nad głową!
– Nikt go nie „oddał” jak rzecz – tłumaczyłam. – Dom opieki ma lekarza, pielęgniarki, rehabilitację. Ja nie jestem w stanie mu tego zapewnić. Sama nie…
– A ja jakoś matki nie oddałam! – przerwała. – Do końca umierała w swoim łóżku. Z rodziną. Nie w jakimś hotelu dla staruchów!
Matka Basi nie miała demencji. Nie wychodziła w nocy na ulicę. Nie kręciła gazu. Nie dzwoniła z płaczem, bo „ktoś mu ukradł wspomnienia”.
Brat napisał SMS-em:
„Rozumiem, że było ciężko, ale mogłaś się chociaż poradzić. Teraz wyglądamy jak potwory”.
„My” – choć jego przy ojcu prawie nie było.
Najgorsze było pierwsze Boże Narodzenie.
Rodzina u Basi, stół zastawiony, karp, barszcz, pierogi. Miejsce dla niespodziewanego gościa. Nikt nie powiedział na głos, że „tym gościem” powinien być mój ojciec.
– I jak tam w „hoteliku”? – zagaił ktoś złośliwie.
– Dom opieki – poprawiłam.
– Dom – parsknęła kuzynka. – Dom to jest tu, w rodzinie. A nie wśród obcych ludzi, co biorą za wszystko pieniądze.
Patrzyłam, jak dzieci Basi wrzucają filmiki na Instagram, jak chwalą się prezentami. Nikt nie zapytał, czy ktoś był dziś u mojego ojca.
Byłam tylko ja. Sama, rano, z makowcem w pudełku i łzami w oczach, których nie chciałam mu pokazać.
– Ładnie tu – powiedział, patrząc na choinkę w świetlicy. – Dużo ludzi. Nikt nie pamięta, jak się nazywam, ale wszyscy mnie poznają.
Uśmiechnął się. Ścisnęłam go za rękę.
– Tato… – zaczęłam.
– Co? – spojrzał.
– Nie wiem, czy zrobiłam dobrze.
Pomyślał chwilę.
– Jak byłaś mała – powiedział – bałem się, że cię kiedyś zgubię w sklepie. Trzymałem cię za rękę, aż cię bolała. Teraz ty trzymasz mnie. Może trochę za mocno… ale jak nie ty, to kto? Nie przepraszaj, że żyjesz i chcesz jeszcze jakoś dać radę.
Nasza rodzina znienawidziła nas za tę decyzję. Mówią, że wybraliśmy wygodę. Że „nie chciało nam się poświęcić”. Nie wiedzą, że poświęciliśmy już zdrowie, pracę, małżeństwo, dzieciństwo naszych własnych dzieci, które bały się dziadka chodzącego po nocy.
Widzą tylko adres: dom spokojnej starości. Nie widzą nocy, kiedy czekasz na telefon, że uciekł. Albo że wywołał pożar.
Nie widzą, jak wracasz z pracy i znajdujesz ojca siedzącego w brudzie, bo zapomniał, jak się korzysta z łazienki.
Nie widzą, jak twoje dziecko pyta:
– Mamo, a dziadek kiedyś pamiętał, jak mam na imię?
Oddaliśmy ojca tam, gdzie ktoś jest przy nim 24 godziny na dobę. Ja też tam jestem – tyle, ile mogę.
Rodzina może nas nienawidzić. Ja już nauczyłam się z tym żyć.
Jedyne, czego nie umiem, to przestać się bać, że kiedyś, jeśli mój umysł też zacznie się kruszyć, ktoś stanie przed podobnym wyborem. I też będzie musiał zdecydować między tym, co „rodzina uważa za święte”, a tym, co jest jedyną szansą na czyjeś bezpieczeństwo.
To też może cię zainteresować: "Poszłam sama do notariusza i zmieniłam testament": Skoro własne dzieci widziały we mnie tylko spadek, musiałam uratować choć resztki godności
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Internet zachwycony nowymi zdjęciami księżnej Kate z dziećmi. Mały Louis ponownie przyciąga całą uwagę