Serce waliło mi jak oszalałe, dłonie miałam mokre, ale wiedziałam jedno: jeśli tego dziś nie zrobię, przegrałam całe życie. Nie z chorobą. Z własnymi dziećmi.
Kiedyś wyobrażałam sobie starość inaczej. Myślałam, że niedziele będą pachniały rosołem, wnukami i hałasem przy stole. Że dzieci wpadną „tak po prostu”, z własnej potrzeby, a nie po coś.
Na początku faktycznie przyjeżdżali.
– Mamo, jak się czujesz? – pytali.
Przynosili kwiaty, czasem ciasto z cukierni. Ja szykowałam obiad, wyciągałam najlepsze talerze, cieszyłam się, że dom znowu żyje.
Potem rozmowy zaczęły się zmieniać.
– Mamo, a co z mieszkaniem? – zagadywał syn niby mimochodem. – Masz już wszystko uporządkowane?
– Trzeba by kiedyś pójść do notariusza – dorzucała córka. – Żeby nie było problemów. Wiesz, lepiej „zabezpieczyć przyszłość”.
Przyszłość. Ich przyszłość.
Moja nagle przestała mieć znaczenie.
Im bardziej słabłam, tym częściej słyszałam słowo „spadek”.
– Ty do mamy pojedziesz, bo bliżej mieszkasz – mówił syn przez telefon. – Ja mam robotę, kredyt, dzieci. Ale pamiętaj, co żeśmy ustalili…
– Po połowie – kończyła automatycznie córka. – Tylko, mamo, ty nic nie kombinuj z tym mieszkaniem. Nie oddawaj nikomu, nie zapisuj jakimś fundacjom. Rodzina to rodzina.
„Rodzina” była na papierze. W życiu – bywało różnie.
Kiedy potrzebowałam zastrzyku, nikt nie miał czasu mnie zawieźć. Na badania jechałam taksówką, bo „u mnie teraz urwanie głowy”, „ważne spotkanie”, „dziecko ma katar, nie dam rady”.
Ale kiedy raz powiedziałam, że myślę o tym, by coś przekazać wnuczce, która jako jedyna dzwoni bez okazji, zapadła cisza tak gęsta, że prawie mnie udusiła.
– To znaczy co? – syknęła córka. – Że my się niby nie nadajemy?
– Ty chyba żartujesz, mamo – oburzył się syn. – My całe życie z tobą byliśmy, a ty będziesz kombinowała za naszymi plecami?
Całe życie?
Ciekawe, gdzie byli, kiedy po śmierci ojca siedziałam sama w kuchni i uczyłam się oddychać od nowa.
Najbardziej zabolał mnie ten dzień, kiedy trafiłam do szpitala.
Zawieźli mnie sąsiedzi, bo akurat ich spotkałam na klatce. Dzieci zadzwoniły wieczorem.
– Nie mogę dziś przyjechać – tłumaczył syn. – Szef mnie zarżnie.
– Ja jutro może wpadnę na chwilkę – mówiła córka. – Wiesz, jak to jest, ja sama wszystko ogarniam.
Wpadła po trzech dniach, z torebką w ręku. Usiadła na krześle, spojrzała na kroplówkę, westchnęła teatralnie.
– Mamo, ty musisz o siebie dbać – zaczęła. – Bo jak tak dalej pójdzie, to… – urwała, zawahała się –… to my w końcu zostaniemy z samym mieszkaniem do załatwienia i bałaganem w papierach.
Patrzyłam na nią długo.
Nie „zostaniemy bez ciebie”.
Nie „boję się, że cię stracę”.
„Zostaniemy z mieszkaniem i papierami”.
Wtedy coś we mnie ostatecznie pękło.
Tydzień później, jeszcze osłabiona, zadzwoniłam do kancelarii.
– Chcę zmienić rozporządzenie majątkiem – powiedziałam. – Tak, mam poprzedni dokument. Nie – moje dzieci o tym nie wiedzą. Tak – przyjdę sama.
Ubierając się rano, czułam się jak zdrajczyni. Głos w głowie szeptał: „To przecież twoje dzieci. Wychowałaś je, kochasz je. Jak możesz?”.
A drugi odpowiadał: „A jak one mogą traktować cię jak klucz do mieszkania, a nie człowieka?”.
W poczekalni siedziałam obok młodej pary, która szeptem ustalała coś o wspólnym kredycie. Patrzyli na siebie z taką czułością, że aż zakłuło mnie w środku. Ja też kiedyś wierzyłam, że miłość wystarczy, by wychować wdzięczność.
Nie wystarczy.
Notariusz, mężczyzna po pięćdziesiątce, patrzył na mnie uważnie znad okularów.
– Jest pani pewna? – zapytał. – To poważna decyzja.
– Bardziej pewna byłam tylko raz w życiu – odparłam. – Kiedy wychodziłam za męża.
Uśmiechnął się smutno.
– Dzieci nie będą zadowolone – zauważył.
– Dzieci przestały być dziećmi, kiedy zaczęły mnie liczyć w metrach kwadratowych – odpowiedziałam. – Zostawiam im coś, zabezpieczam ich. Ale część majątku chcę oddać inaczej. Tym, którzy byli przy mnie, kiedy było najgorzej. I… – zawahałam się – chcę coś przeznaczyć na hospicjum. Tam przynajmniej widziałam prawdziwą troskę.
Słowo po słowie, linijka po linijce – zmieniliśmy wszystko. Nie z zemsty. Z poczucia, że mam jeszcze prawo zdecydować, co zrobić z własnym życiem i jego resztą.
Kiedy wychodziłam, nogi mi się trzęsły. Nie dlatego, że się bałam. Dlatego, że pierwszy raz od dawna poczułam się… wolna.
Wieczorem zadzwonił syn.
– Mamo, był u ciebie listonosz? – zapytał. – Mówił, że coś z sądu, czy od notariusza…?
Na chwilę zabrakło mi tchu. Musiał dostać zawiadomienie o odwołaniu poprzedniej wersji.
– Byłam u notariusza – powiedziałam spokojnie. – Zmieniłam swoją wolę. Uporządkowałam sprawy.
Zapadła cisza.
– I…? – jego głos stwardniał. – Co to znaczy „zmieniłam”?
– To znaczy – odparłam – że nie jestem już tylko przedłużeniem czyjegoś rachunku bankowego. Podzieliłam wszystko tak, jak podpowiadało mi sumienie. Nie musisz się martwić, nie zostawiam cię bez niczego. Ale nie będę już nagrodą za najładniej wypowiedziane słowo „mamo”.
– Czyli co, ukarałaś nas? – wybuchł. – Za to, że pracujemy, że mamy swoje życie?! Myślisz, że jakbyś przepisała na nas wszystko, to byśmy cię wyrzucili na bruk?!
– Nie – odpowiedziałam cicho. – Myślę, że już dawno wyrzuciliście mnie z serca. Reszta to tylko konsekwencja.
Rozłączył się.
Za chwilę zadzwoniła córka. Te same oskarżenia. Te same pytania, gdy prośba nie przechodzi w ich ustach.
Ani razu nie padło jedno:
„Mamo, dlaczego tak naprawdę to zrobiłaś? Jak bardzo musiałaś być zraniona?”.
Nie wiem, co będą o mnie mówić po śmierci.
Że byłam niesprawiedliwa?
Że „obca fundacja” była ważniejsza niż własne dzieci?
Że „staruszce przewróciło się w głowie”?
Może.
Wiem jednak, co ja powiem o sobie, kiedy jeszcze potrafię wyrażać myśli:
Do ostatniej chwili byłam gotowa dawać. Ale w pewnym momencie zrozumiałam, że nie wolno oddać wszystkiego tym, którzy widzą w człowieku tylko wartość majątku.
I choć serce matki płacze, ręka, która podpisywała nowy dokument, ani razu nie zadrżała.
Bo czasem największym aktem miłości do siebie jest przyznać: „dość”. I przestać być skarbonką, którą ktoś rozbije dopiero wtedy, gdy przestanie oddychać.
To też może cię zainteresować:
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: