Jedwabna. Marzyłam, że będzie piękna, spokojna, pełna czułości. Na stole stało wino, które mąż kupił na nasz pierwszy wspólny wyjazd. Upiekłam jego ulubione ciasto. Ubrałam sukienkę, którą trzymałam na wyjątkowe okazje. Chciałam, żeby choć przez jeden wieczór było jak dawniej.

Ale życie ma swoje sposoby, żeby kpić nam prosto w twarz.

Mąż przyszedł spóźniony, z miną człowieka, który wrócił z pogrzebu. Usiadł ciężko przy stole, nawet nie spojrzał na świeczki, na udekorowany pokój, na mnie. Zaczął mówić coś o tym, że ma dość udawania, że żyjemy jak przykładna para.

Zamarłam. To nie był ton człowieka, który chce naprawiać małżeństwo. To był ton człowieka, który zaraz wykona egzekucję.

Powiedział, że musimy „szczerze porozmawiać”. Że od dawna czuje się źle. Że brakuje mu wolności. A potem, jakby recytował pacierz przygotowany wcześniej, zaczął wymieniać.

Imię pierwszej.
Imię drugiej.
Imię trzeciej.

Każde z nich wypowiadał bez cienia emocji. Jak nauczone z kartki. Jakby chciał mieć to już za sobą, żeby nie bolało. Ale bolało. Bolało mnie tak, że w pewnym momencie straciłam czucie w dłoniach. Trzymałam kieliszek tak mocno, aż pękł pod palcami.

Dotąd myślałam, że „zdrada” to chore fantazje zazdrosnych kobiet. Że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. Przecież byliśmy razem. Dwanaście lat. Dwanaście rocznic. Dwanaście wigilii, urodzin, wyjazdów. Dwanaście lat planów, marzeń, remontów i kłótni o głupoty. A on przez ten czas prowadził drugie życie, może nawet trzecie.

Kiedy skończył recytować swoją listę, spojrzał na mnie tak, jakby pytał, czy ma czytać dalej.

Nie krzyczałam. Nie płakałam. Coś we mnie zamarło. Na zawsze.

Wtedy powiedział, że chciałby, żebyśmy się rozstali „w cywilizowany sposób”. Że życzy mi dobrze. Że przeprasza. Że nie chciał skrzywdzić. A ja słuchałam i myślałam tylko o jednym. O tym, że dwanaście lat temu ślubowaliśmy sobie jedwab. Delikatność. Czułość. Wzajemny szacunek.

A dostaliśmy poliester. Sztuczny, tandetny, łatwy do rozerwania byle ostrzem cudzych ust.

Tego samego wieczoru kazałam mu się spakować. Nie denerwował się, nie błagał, nie walczył. Jakby tego właśnie chciał. Jakby czekał na moje słowa od miesięcy.

Kiedy wyszedł, usiadłam pośrodku salonu, między kawałkami szkła i rozsypanymi płatkami jedwabnych róż, które miałam na stole. I sama z siebie zaczęłam się śmiać. Tak gorzko, tak rozpaczliwie, że aż zabolało mnie gardło.

Dwanaście lat. Dwanaście imion. Dwanaście kłamstw na każdą rocznicę.

A ja wciąż siedziałam tam jak idiotka, w sukience, którą chciałam być dla niego piękna.

Dzisiaj już wiem, że wcale nie straciłam męża. Straciłam tylko iluzję. A iluzje dobrze jest stracić, zanim urosną tak wielkie, że nie da się z nich wyjść.

To też może cię zainteresować: To on jest wybrankiem Katarzyny Sokołowskiej. Co o nim wiadomo

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Odkryłam w drukarce męża jego pozew rozwodowy": Naprawdę myśli, że tak łatwo się mnie pozbędzie