Oczywiście znałam tam wszystkich nauczycieli, a oni znali mnie. Rodzice, dzieci — wszyscy w wiosce się znają, więc bez żadnych problemów dołączyłam do zespołu i z przyjemnością zaczęłam uczyć pierwszoklasistów.
Po trzech latach pracy pojechałam na zaawansowany kurs do miasta i tam poznałam Franka. Spotkaliśmy się przypadkiem, zapytałam przechodzącego mężczyznę, jak dostać się na jedną z ulic, powiedział, że właśnie tam idzie, poprowadził mnie kilka przecznic, zaczęliśmy rozmawiać i umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia.
Tak zaczął się nasz związek. Franek był starszy ode mnie o dwanaście lat, ale wyglądał młodzieńczo, atletycznie, różnica wieku w ogóle nie była odczuwalna. Sam wychowywał dwójkę dzieci, jego żona zginęła w wypadku dwa lata przed naszym spotkaniem. Jego najstarsza córka, Weronika, miała dziewięć lat, a syn, Wojtek, siedem.
Mój kurs trwał półtora miesiąca, w tym czasie Franek i ja zbliżyliśmy się do siebie, przedstawił mnie dzieciom, przyjęły mnie dobrze, zwłaszcza Weronika, czuło się, że brakuje jej kobiecego uczucia i uwagi. Kiedy nadszedł czas wyjazdu na wieś, Franek zasugerował, żebym się do nich wprowadziła. To było nieoczekiwane, poprosiłam o czas do namysłu i pożegnałam się.
Prawdopodobnie, oprócz mojego stosunku do Franka, kolejnym ważnym argumentem przemawiającym za przeprowadzką był stosunek jego dzieci do mnie. Kiedy odprowadzali mnie razem, dzieci były wyraźnie zmartwione moim wyjazdem i smutno machały do pociągu odjeżdżającego z peronu. Już wtedy zdałam sobie sprawę, że na pewno do nich wrócę.
Szkoła nie przyjęła mojej rezygnacji zbyt dobrze, ale byli wyrozumiali, powiedziałam dyrektorowi o moich planach, a on podpisał moje wypowiedzenie.
Nowy rok szkolny rozpoczęłam w szkole miejskiej, w której uczyli się Weronika i Wojtek. Byli bardzo zadowoleni z mojego przyjazdu i faktu, że będziemy "pracować" w tej samej szkole, a Franek cieszył się, że ma w domu żonę i gospodynię.
Nigdy nie miałam żadnych problemów z dziećmi, a po moich urodzinach zaczęły nazywać mnie mamą. Kiedy rano wręczał mi bukiet, powiedział do dzieci:
- No, złóżmy życzenia naszej mamie!
Od tamtej pory wszystko się zaczęło. Przywiązałam się do dzieci, a oni też stali się moimi krewnymi. Franek zachowywał się dość surowo i powściągliwie wobec dzieci, a ja zastępowałam im mamę i czasami słuchałam skarg na tatę.
Dzieci dorastały, było z nimi wystarczająco dużo zmartwień, nic niezwykłego, jak u wszystkich, kiedy byli w szkole, oczywiście główny ciężar spoczywał na mnie, ale to nie obciążało, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej zbliżyło naszą rodzinę.
Pewnego dnia zapytałam Franka, czy chce oficjalnie zalegalizować nasz związek, na co z zakłopotaniem odpowiedział, że nie widzi takiej potrzeby, jest zadowolony ze wszystkiego. Zgodziłem się i nigdy więcej nie wróciliśmy do tej kwestii.
Weronika i Wojtek dobrze się uczyli, po szkole bez problemów poszli na studia, w końcu dostali dyplomy i odlecieli w dorosłość. Mieli już własne rodziny, gdy nadeszło nieszczęście — Franek zachorował.
Diagnoza była rozczarowująca, choć lekarze mówili, że są szanse na wyzdrowienie, ale wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że jedynym pytaniem jest: kiedy? Oczywiście zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby odwlec smutny dzień, w którym Franek odszedł.
Opiekowałam się nim przez prawie rok, po rezygnacji ze szkoły, dzięki Bogu miałam wystarczająco dużo pieniędzy zaoszczędzonych na okres, kiedy nie pracowałam, a dzieci również pomagały finansowo i wspierały ojca, często go odwiedzając.
I tak — zostałam sama w mieszkaniu... Najpierw błąkałam się bez celu po pokojach, bez końca porządkując rzeczy, a potem wróciłam do szkoły i zaczęłam odwracać uwagę od myśli o samotności pracą.
Ale kłopoty, jak zwykle, nie przychodzą same, za pół roku, czyli w okresie, kiedy spadkobiercy wchodzą w prawa do spadku, przyszli do mnie Weronika i Wojtek i zszokowali mnie wiadomością — w testamencie pozostawionym przez ich ojca na mieszkanie były tylko ich imiona, mnie tam nie wymieniono. Spadkobiercy powiedzieli mi, że mają już plany względem mieszkania, ale jeszcze nie muszę wracać na wieś.
Dla mnie słowa dzieci, które uważałam za swoje, inwestując w nie całą siebie, były po prostu mordercze. Prawdopodobnie, dzięki mojej reakcji, zdali sobie z tego sprawę i po raz kolejny zapewnili mnie, że w najbliższej przyszłości żadne z nich nie będzie nalegać na opuszczenie mieszkania, ale zrozumiałam — zostałam skierowana do drzwi, tyle że bardziej taktownie...
Rzecz w tym, że nie miałam dokąd wracać, swój dom sprzedałam dawno temu i jedyną opcją, jaka mi pozostała, był wyjazd do siostry, co też zrobiłam kilka tygodni później. Siostra przygarnęła mnie i wspierała moralnie, za co jestem jej bardzo wdzięczna.
Nadal nie rozumiem, jak ludzie, z którymi mieszkałam przez wiele lat, mogli mi to zrobić, dlaczego Franek nie uważał za konieczne wpisanie mnie do testamentu, wiedząc, że prawnie byłam dla niego nikim i bez ślubu nie mogłam ubiegać się o jego mieszkanie. A dzieci oczywiście sprzedając mieszkanie, będą mogły rozwiązać część swoich materialnych problemów, ale szkoda, że te kwestie okazały się dla nich droższe niż nasze relacje z nimi.
Nie przegap: Afera wokół festiwalu w Opolu wciąż trwa. Milczenie przerwała Alicja Majewska