Dzieci spały w jednym pokoju, my z Marcinem w drugim, a o własnym kawałku trawy mogliśmy tylko marzyć.
– Wiecie… – zaczęła, mieszając herbatę. – Ten nasz domek nad jeziorem to już dla nas tylko kłopot. Dach przecieka, wilgoć w środku, ojciec nie ma siły tego łatać. My tam i tak nie jeździmy. Jak chcecie, bierzcie go sobie. Młodzi jesteście, zrobicie coś z tego.
Teść tylko przytaknął.
– Lepiej, żeby stał u was, niż miałby zgnić – dodał. – My już swoje odżyliśmy.
Zamarłam.
– Ale… na serio? – zapytał Marcin. – Taki prezent?
Teściowa machnęła ręką.
– Prezent, nie prezent. My już nie chcemy tego domku. Tylko podatki płacimy. Weźcie, będziecie mieli gdzie dzieci na wakacje wozić. Rodzina sobie pomaga.
„Rodzina sobie pomaga” – te słowa wwierciły mi się w serce. Chciałam wierzyć, że naprawdę robią to z serca.
Domek był ruiną.
Zardzewiała brama, odpadający tynk, grzyb na ścianach, myszy w szafkach. Dzieci wparowały do środka zachwycone, a mnie prawie ogarnęła panika.
– My się tego nie podejmiemy – wyszeptałam do Marcina. – To jest katastrofa, nie dom.
On patrzył inaczej.
– Widzisz ruderę – powiedział cicho. – A ja widzę taras z leżakami, huśtawkę dla dzieci i nas przy grillu. Daj mi rok. Zrobimy z tego cudo.
Rok zamienił się w półtora.
Wzięliśmy kredyt gotówkowy. Sprzedaliśmy samochód, żeby starczyło na dach. Każdy weekend – o świcie do domku, wieczorem z powrotem, brudni od pyłu, zmęczeni jak po wojnie.
Teściowie raz na jakiś czas podjeżdżali „zobaczyć postępy”.
– Eee, po co takie drogie okna? – kręcił nosem teść. – Przecież to tylko letniskowy.
– Ocieplenie? Na co wam ocieplenie? – dodawała teściowa. – Tyle pieniędzy w błoto, no ale wasza sprawa. Wasz domek, róbcie, jak chcecie.
Uśmiechałam się na to „wasz domek” jak dziecko na komplement.
Kiedy remont wreszcie się skończył, sama nie poznałam tego miejsca.
Nowy dach, białe ściany, taras z pergolą, w środku jasna kuchnia z oknem na ogród, łazienka, w której nie trzeba było wstrzymywać oddechu. Pachniało drewnem i nowością.
– Jak z katalogu – piszczały dzieci. – Tu będziemy spać! Tu będzie nasz domek na zawsze!
Na parapecie postawiłam kwiatki po mojej mamie. Poczułam, że to naprawdę dom.
Nasz.
W następną niedzielę przyjechali teściowie.
Teściowa, ledwo przekroczyła próg, otworzyła usta ze zdumienia.
– Matko jedyna… – rozejrzała się. – To jest ten sam domek?
Marcin promieniał.
– No widzisz, mówiłem, że damy radę.
Chodziła po pomieszczeniach, dotykała blatów, gładziła ściany. Na jej twarzy zobaczyłam coś, czego dawno u niej nie widziałam: chciwy błysk.
– No, no… – mruknął teść. – Pieniądze tu poszły.
Pierwszy niepokojący sygnał pojawił się tydzień później.
– Wiesz, co mama mówiła? – zapytał Marcin, odkładając telefon. – Że od przyszłego lata to oni się tu wprowadzą na całe wakacje. Że „w końcu to nasz rodzinny domek”.
– Jak to oni? – zapytałam ostro. – Mieli go nie chcieć. Sami mówili, że to już nasz.
Wzruszył ramionami.
– Wiesz, jaka jest. Dla świętego spokoju pozwolimy im przyjechać na dwa tygodnie. To w końcu moi rodzice.
Przełknęłam to tłumaczenie. Dwa tygodnie – mogłam przeżyć.
Nie przewidziałam, że „dwa tygodnie” w ustach teściowej zamienią się w „ile chcę”.
Pewnego piątkowego popołudnia przyjechaliśmy z dziećmi na weekend. Na podjeździe stało już auto teściów. Światła paliły się w środku.
– O, niespodzianka – mruknęłam. – Nawet nie zadzwonili.
Weszliśmy do środka jak intruzi we własnym domu.
Teściowa siedziała w moim fotelu, oglądała serial, na stole stały jej porcje wędlin i słoików „ze wsi”.
– O, jesteście – rzuciła tylko. – Dobrze, bo ojciec potrzebuje pomocy z drewem.
– Mamo… – zaczął Marcin. – Mogłaś powiedzieć, że przyjedziecie.
Wzruszyła ramionami.
– A co, mam się meldować we własnym domku? – parsknęła. – My tu jesteśmy u siebie od trzydziestu lat, nie ty.
Poczułam, jak mi krew odpływa z twarzy.
– U siebie? – powtórzyłam. – Przecież sama mówiłaś, że go nam oddajecie. Że go nie chcecie.
Spojrzała na mnie jak na kogoś bardzo naiwnego.
– Oddać to nie znaczy, że mam wyrzec się pamięci – ucięła. – Dalej to nasz rodzinny domek. Wy tylko remont zrobiliście. Dzięki temu jest gdzie przyjechać.
Uśmiechnęła się krzywo.
– Jak rodzina coś daje, to chyba nie po to, żeby ją potem wyganiać, co?
Od tej pory zaczęło się permanentne wchodzenie sobie na głowę.
My planowaliśmy weekend – oni „akurat” przyjeżdżali.
My chcieliśmy zostać na tydzień urlopu – teściowa już wcześniej „zapowiedziała się” sąsiadce, że latem mieszka w domku, bo musi „przewietrzyć stare kąty”.
Coraz częściej słyszałam:
– Przecież my wam go nie przepisaliśmy – rzucił pewnego razu teść. – Tylko powiedzieliśmy, że możecie go używać. To jest różnica.
Zamarłam.
– Jak to nie przepisaliście? – wyszeptałam. – A notariusz? Darowizna? Mówiłeś, że się tym zajmiesz…
Machnął ręką.
– Później, później, nie miałem czasu. Poza tym, po co od razu papier? My się w rodzinie dogadujemy bez papierów.
Nagle zrozumiałam, jak bardzo byliśmy naiwni.
Remont, kredyty, wszystkie oszczędności – włożyliśmy w coś, co wciąż nie należało do nas.
Punktem krytycznym okazały się urodziny teściowej.
Zjechała się cała rodzina.
Ciotki, wujkowie, kuzynki, wszyscy zgromadzeni przy stole w naszym odremontowanym salonie.
– No, no – cmokała ciotka. – Ale się wam poszczęściło. Taki domek od teściów dostać!
Teściowa poprawiła się na krześle, poprawiła bluzkę i z westchnieniem męczennicy rzuciła:
– Poszczęściło, poszczęściło… My z ojcemśmy całe życie tu pracowali. A młodzi przyszli na gotowe, tylko meble pozmieniali. Teraz jeszcze mają pretensje, że my przyjeżdżamy.
Krew mi uderzyła do głowy.
– Nie na gotowe – odparłam zimno. – Włożyliśmy tu wszystkie nasze pieniądze. Zrujnowany domek, którego „nie chcieliście”, pamiętasz?
Znów ten chłodny uśmiech.
– Co było, to było – machnęła ręką. – Teraz jest nasz rodzinny dom. I nie będzie mi tu nikt mówił, kiedy mogę przyjechać.
Zwróciła się do rodziny:
– Wyobrażacie sobie? Chcą nas z ojcem ograniczać. Bo niby to teraz ich. A w papierach jak było, tak jest: nasze. Samam żałuję, że w ogóle pozwoliłam im remont robić.
„Żałuję, że pozwoliłam im remont robić”.
Jakbyśmy byli robotnikami, nie rodziną.
Po tej imprezie w domu była cisza.
Ale to nie była cisza odpoczynku – raczej cisza przed burzą.
– Albo to przepisujemy – powiedziałam Marcinowi – albo przestajemy tam jeździć. Nie będę płacić kredytu za coś, czym twoja matka wyciera sobie buty.
Widziałam, jak boli go każde słowo.
Jak rozdarty jest między mną a rodzicami.
– Pogadam z nimi – westchnął. – Spróbuję.
Rozmowa odbyła się tydzień później. Siedzieliśmy wszyscy przy kuchennym stole u teściów.
– Mamo, tato – zaczął Marcin. – To musi być wyjaśnione. Albo przepisujecie domek na nas, albo ustalamy wszystko jak przy wynajmie: kto kiedy, za ile, kto za co płaci. Ale koniec z tym, że wpadacie bez zapowiedzi i mówicie, że to tylko wasze.
Teść skrzyżował ręce.
– Ty chcesz nas wyrzucić z własnego domu – stwierdził. – Paniusiu – spojrzał na mnie – dobrze ci namieszała.
– Nie chcę nikogo wyrzucać – odpowiedział Marcin spokojnie. – Chcę, żeby było jasno. Włożyliśmy tam kupę pieniędzy. Nie będziemy żyć w ciągłym strachu, że któregoś dnia wpadnie wam do głowy to sprzedać.
Teściowa prychnęła.
– A może i sprzedamy – powiedziała ostro. – To nasza własność. Myśmy tam tyrali całe życie, nie wy. Jak już się wam znudzi, to przynajmniej coś z tego będziemy mieć.
– Nam się nie znudziło! – wyrwało mi się. – Nam od początku zależało, to wyście rzucili to jak śmieć. „Nie chcemy, weźcie”. Pamiętasz?
Głos mi się załamał.
– Gdyby nie remont, dalej by się walił. Teraz pachnie nowością i nagle chcecie go z powrotem. Nie domek wam się odmienił, tylko wartość.
Zapadła ciężka cisza.
– Jak ci się nie podoba – powiedziała w końcu teściowa chłodno – to możecie się wynieść. Nikt wam nie kazał tam tylu pieniędzy pakować. Myśmy oferowali, wyście się rzucili jak na okazję. Niewdzięczność.
Wróciliśmy do mieszkania w bloku i siedzieliśmy długo bez słowa.
– Nie wierzę, że to mówię – odezwałam się w końcu. – Ale ja już tam nie chcę jeździć. Nawet jakby jutro przepisała. Każda deska będzie mi przypominać, że musiałaś błagać o coś, co miało być „prezentem”.
Marcin patrzył w podłogę.
– Zabrałem dzieciom dom – wyszeptał. – Obiecałem im ogródek, jezioro… Zamiast tego mamy kredyt i wojnę.
Usiadłam obok, złapałam go za rękę.
– Dom to nie ściany – powiedziałam. – Dom to miejsce, gdzie nikt ci nie wytyka, że jesteś „niewdzięczny”, bo postawiłeś taras z własnych pieniędzy.
Kilka miesięcy później sprzedaliśmy to, co dało się zabrać – meble, sprzęty, nawet pergolę oddaliśmy znajomemu za pół ceny. Teściowie oficjalnie wystawili domek na sprzedaż.
– Skoro nam go nie oddaliście „na papierze” – powiedział mu Marcin – nie będziemy za darmo podbijać wam ceny.
Nie pojechaliśmy tam już ani razu.
Dzieci płakały pierwszym razem, kiedy pojechaliśmy na działkę do znajomych zamiast nad nasze jezioro.
– To nie nasz domek – tłumaczyłam. – Ale ważne, że jesteśmy razem.
Brzmiało to jak tania pociecha, ale inne miałam tylko łzy.
Teściowie dali nam zrujnowany domek letniskowy, bo go już nie chcieli.
Był dla nich ciężarem, dla nas – nadzieją.
Po pewnym czasie zmienili zdanie. Wszystko przez remont, przez nowe okna, przez taras, przez zapach świeżej farby, który zamienił ich stary problem w coś, na czym można zarobić – albo czym można szantażować własnego syna.
Nauczyłam się jednego:
kiedy ktoś mówi „bierzcie, bo my już nie chcemy”, warto zapytać, czy na pewno nie będą chcieli wrócić, gdy zobaczą, ile serca i pieniędzy w to włożyliście.
I czy jesteście gotowi zapłacić za ten „prezent” cenę, której nigdy nie było na umowie – cenę spokoju w rodzinie.
To też może cię zainteresować: Dla tych znaków Zodiaku nadchodzi przełom. Wszechświat daje im wyraźny znak
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Zamiast wsparcia po decyzji o adopcji usłyszałam wyrok": Teściowa obarczyła mnie winą i próbowała rozdzielić nas na zawsze