– Przykro mi… – zaczął tym swoim wyuczonym, miękkim tonem. – Próbowaliśmy wszystkiego. Szanse na naturalną ciążę są… znikome.

Siedziałam obok Michała jak skamieniała. Słowo „znikome” dudniło mi w głowie jak wyrok. W drodze do domu oboje milczeliśmy. Dopiero kiedy zamknęły się za nami drzwi mieszkania, Michał chwycił mnie za ręce.

– Hej – powiedział cicho. – To nie koniec. Zawsze jest adopcja.

Z początku się przestraszyłam. Nie dlatego, że nie chciałam cudzego dziecka. Bałam się, że to dla niego „zastępstwo”, namiastka. Ale kiedy wieczorem siedzieliśmy nad herbatą i patrzyłam, jak w jego oczach znowu pojawia się jakiś płomień, pomyślałam: może właśnie tak ma wyglądać nasza rodzina.

– Spróbujmy – szepnęłam. – Chcę być mamą. Nieważne jak.

Przytulił mnie tak mocno, jakby bał się, że ucieknę.

Gdybyśmy wtedy wiedzieli, co zrobi jego matka, pewnie dłużej byśmy trzymali to tylko dla siebie.

Teściowa dowiedziała się przypadkiem. A przynajmniej tak twierdziła.

Wpadliśmy do niej w niedzielę. Zupa, rosół, jej tradycyjne „zjedz jeszcze, taka chuda jesteś, to przez te nerwy z tymi badaniami…”.

Michał poszedł na balkon zapalić, telefon zostawił na stole. Zadzwoniła pani z ośrodka adopcyjnego, bo dzień wcześniej złożyliśmy wniosek i ustalaliśmy termin pierwszego spotkania.

– Halo, panie Michale, tu ośrodek adopcyjny, dzwonię w sprawie… – głos rozległ się w całej kuchni.

Teściowa zamarła z łyżką nad talerzem. Spojrzała na mnie. Oczy jej się zwęziły.

– Ośrodek… jaki? – zapytała powoli.

Wyłączyłam telefon, ręce mi się trzęsły.

– Mamo, chcieliśmy ci powiedzieć na spokojnie… – zaczęłam.

– Czyli to prawda – przerwała. – Dziecko z domu dziecka chcecie brać. Obce. Cudze. Nie wiadomo po kim.

– Dla mnie będzie własne – odpowiedziałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

Wstała tak gwałtownie, że aż krzesło zaskrzypiało.

– Dla ciebie może! – krzyknęła. – Ty nie masz nic do stracenia, bo swoich urodzić nie możesz! Ale mój syn? Mój jedyny syn?!

W tamtej chwili przeszło mi przez myśl tylko jedno: „Michał, wracaj z tego balkonu”.

Od tamtego dnia zaczęło się piekło.

Najpierw rozmowy na stronie:

– Michałku, przemyśl to, proszę. – Słyszałam przez drzwi. – Dziecko to nie jest pies ze schroniska, którym się pobawisz. Oni mają swoje geny, swoje choroby, swoje historie. A jak kiedyś przyjdzie i powie, że cię nienawidzi? Albo że chce poznać „prawdziwych rodziców”?

Potem bardziej bezpośrednio:

– Ty się w to nie pakuj, synu. – Jej głos stawał się twardy. – Ta twoja Kasia… ona cię ciągnie w swoją stronę. Ona nie może urodzić, to wymyśliła adopcję. Ale ty nie musisz razem z nią cierpieć.

Za każdym razem, gdy wychodził z tych rozmów, widziałam, jak jest rozdarty. Brałam go za rękę.

– Co ci mówiła? – pytałam.

– Nic – odpowiadał. – Zostaw, nie chcę o tym gadać.

Ale widziałam, jak jej słowa zakorzeniają się w nim jak chwasty.

Prawdziwy cios przyszedł, kiedy pojechała na imieniny do swojej siostry. Mała wieś, duża rodzina, ciekawskie ciotki. Ponoć tylko „się wygadała”.

Tydzień później w sklepie podeszła do mnie znajoma matki Michała.

– Ja nic nie mówię, ale… – zaczęła, oczy aż jej błyszczały. – Słyszałam, że chcecie adopcję. Dziewczyno, dobrze się zastanów. Twoja teściowa to przez was przeżywa. Mówi, że nawet się w kościele modli, żeby do tego nie doszło.

Wróciłam do domu lodowata.

– Ona o naszym życiu opowiada całej wsi – rzuciłam, kiedy Michał wszedł. – I przedstawia mnie jak jakąś oprawczynię, która wciąga cię w adoptowanie „obcych dzieci”.

Wzruszył ramionami.

– Znasz ją. Lubi gadać. Nie przejmuj się.

Ale chwilę później dodał:

– Może… moglibyśmy trochę to odłożyć?

Serce mi stanęło.

– Co to znaczy „odłożyć”? – zapytałam. – Myślisz, że dzieci w domach dziecka czekają, aż twoja mama łaskawie się przyzwyczai do pomysłu?

Kolejne tygodnie były jak przeciąganie liny.

My – badania, warsztaty w ośrodku adopcyjnym, papiery, rozmowy z psychologiem.

Ona – telefony, łzy, szantaże.

– Michałku, ja to przeżyję – jęczała. – Ja już chodzę jak cień. Ciśnienie mi skacze, serce boli. Jak weźmiecie to dziecko, to mnie chyba do grobu wpędzisz.

Do mnie dzwoniła rzadziej. Jak już, to po to, żeby ciąć prosto w serce.

– Kasiu, ty jesteś młoda, możesz jeszcze sobie życie ułożyć – mówiła słodkim tonem, pod którym czułam jad. – Ale nie kosztem mojego dziecka. On ma prawo mieć swoje.

– A ja nie mam prawa być matką? – zapytałam raz.

– Sama widzisz, że nie – odpowiedziała chłodno. – Może Bóg tak chce. Może to znak, że nie powinnaś.

Punktem kulminacyjnym była niedziela, kiedy zaprosiła nas na obiad „porozmawiać spokojnie”.

Kiedy weszliśmy, siedziała przy stole z albumem zdjęć Michała. Jako niemowlę w wanience, jako przedszkolak z misiem, jako nastolatek z gitarą.

– Patrz, synku – zaczęła. – To twoje dzieciństwo. Twoje oczka, twoje włosy, twoje krew i kości. Chcesz to wszystko oddać jakiejś obcej krwi? Chcesz wychowywać czyjeś błędy?

– Mamo, to nie są „błędy” – wtrąciłam. – To dzieci.

Zmroziła mnie spojrzeniem.

– Ty się nie odzywaj – syknęła. – To przez ciebie to wszystko. Jakbym wiedziała, że masz takie problemy, zabroniłabym Michałowi się żenić. Mógł mieć normalną rodzinę, a nie…

Urwała, ale wiedziałam, co chciała powiedzieć.

– …a nie kobietę, przez którą nigdy nie będę prawdziwą babcią – dokończyłam za nią. – Bo nie urodziłam i chcę adoptować?

Zrobiło się cicho.

Michał siedział jak sparaliżowany.

– O to właśnie chodzi? – zapytałam, czując, jak głos mi drży, ale nie ze strachu, tylko ze wściekłości. – Że ja ci odebrałam wnuki z krwi?

– Tak – wybuchła. – TAK! O to chodzi! Syn wychodzi za mąż, człowiek się cieszy, wyobraża sobie malutkie rączki, podobne oczka… A tu nic. Lata lecą, ty chodzisz po lekarzach, a on udaje, że mu nie zależy. A teraz wymyśliliście adopcję, jakby to było to samo.

– A co proponujesz? – zapytałam. – Żeby mnie zostawił i znalazł „lepszą”, płodniejszą?

Spojrzała na mnie z taką szczerością, że aż mnie cofnęło.

– Może i tak – powiedziała powoli. – Jesteś dobrą dziewczyną, nie mówię, że nie. Ale mój syn nie musiałby rezygnować z prawdziwej rodziny.

W tym momencie już nie mogłam oddychać.
To nie była tylko teściowa, która „nie jest gotowa na adopcję”. To była kobieta, która wprost powiedziała, że wolałaby, żeby jej syn odszedł ode mnie.

Michał wstał. Krzesło zgrzytnęło.

– Mamo, przestań – powiedział, ale głos mu drżał. – Przesadzasz.

– Ja przesadzam?! – zaczęła krzyczeć. – To ona tu przyszła i zrobiła z ciebie ojca bez dzieci! Ona was pcha w adopcję, bo sama nie może, a ty jak ślepy lecisz. Otwórz oczy, zanim będzie za późno!

Spojrzała na mnie, jakby chciała mnie zabić samym wzrokiem.

– Jak się rozstaniecie, znajdziesz sobie normalną kobietę i jeszcze będę miała wnuki – warknęła. – Zanim będzie za późno.

To była chwila, w której świat się zatrzymał.

Michał popatrzył na nią z takim bólem, jakiego nie widziałam jeszcze nigdy.

– Mamo… – wyszeptał. – Ty naprawdę wolisz, żebym zostawił Kasię, niż żebym adoptował dziecko, które nas potrzebuje?

– Tak – odpowiedziała bez wahania. – Wolę.

Usiadłam. Nogi odmówiły posłuszeństwa.

– Wiesz, co jest najgorsze? – odezwałam się, starając się utrzymać głos. – Że ty naprawdę wierzysz, że mnie „demaskujesz”. Że to moja wina, że was rozdzielasz.

Łzy napłynęły mi do oczu.

– Ale to nie ja stawiam między tobą a twoim synem ten warunek. To ty mówisz „albo ja i moje wyobrażenie rodziny, albo ona”.

Michał podszedł do mnie, położył mi dłoń na ramieniu.

– Nie musisz… – zaczął.

– Muszę – przerwałam. – Bo mam dość bycia tą, która ciągle się tłumaczy.

Odwróciłam się do teściowej.

– Możesz mnie nienawidzić – powiedziałam cicho. – Możesz mówić po wsi, że to przeze mnie nie masz „prawdziwych” wnuków. Możesz obarczać mnie winą za wszystko. Ale jednej rzeczy nie zmienisz: to nie ja próbuję rozdzielić twoją rodzinę. To robisz ty.

Wstałam.

– A teraz my wychodzimy. Razem. Bo jestem jego żoną. I będę matką – w taki sposób, na jaki pozwoliło nam życie.

W domu Michał długo milczał.

– Przepraszam – powiedział w końcu. – Że pozwoliłem jej tak daleko zajść.

Spojrzałam na niego.

– To twoja matka – odparłam. – Rozumiem, że jest jej ciężko. Ale jeśli mamy mieć dziecko, jakiekolwiek, to musi mieć rodziców, którzy stoją po tej samej stronie. Nie matkę, którą cała rodzina traktuje jak winowajczynię.

Odwrócił się do mnie.

– Nie zostawię cię – powiedział stanowczo. – Ani dla jej spokoju, ani dla niczyich „własnych genów”. Jak trzeba, to przez jakiś czas zerwiemy z nią kontakt. Ale adopcji nie odłożymy, bo ktoś tam czeka. I na ciebie, i na mnie.

Teściowa, słysząc o naszym zamiarze adoptowania dziecka, naprawdę próbowała nas rozdzielić.
Obarczyła mnie winą za bezdzietność, za decyzję o adopcji, za „zabranie jej wnuków z krwi”.

Do dziś mówi po rodzinie, że „to przez Kasię” jej syn „bawi się w cudze dzieci”.

Tylko że prawda jest inna.

Prawda jest taka, że kiedy pierwszy raz trzymałam w ramionach chłopca z domu dziecka, który wbił we mnie nieufne oczy i zapytał szeptem: „czy pani przyjdzie tu jeszcze?”, zrozumiałam, że to nie geny, nie nazwisko i nie opinia teściowej decydują o tym, kto jest rodziną.

Rodziną jest ten, kto zostaje.
Nawet wtedy – a może szczególnie wtedy – gdy ktoś trzeci próbuje nas na siłę rozdzielić i szuka winnego tam, gdzie jest tylko czyjeś niespełnione oczekiwanie.

To też może cię zainteresować: Mało kto zna to zastosowanie goździków. Kilka sztuk wystarczy, by pozbyć się kłopotu

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Przychodził z zakupami i uśmiechem, grał rolę kochającego wnuka": W rzeczywistości od początku łgał i czyścił konto schorowanej babci