Czasem, gdy klucz zgrzytnie w zamku, serce podskakuje mi do gardła – to on. Ale to nigdy nie jest on. To tylko ona.
Synowa.
Wchodzi bez pukania, jak do siebie. Klapki szurają po podłodze, telefon przyklejony do ręki, na ustach wieczne:
– Macie coś słodkiego? I… pożyczycie mi parę groszy do pierwszego?
Kiedy żył nasz Michał, wszystko wydawało się… do zniesienia. Był między nami jak miękka poduszka, amortyzował każde jej słowo, każde nasze westchnienie.
– Mamo, daj spokój, Asia ma ciężko – tłumaczył. – Dziecko małe, ja dużo pracuję. Jak jej pomożecie, pomożecie też mnie.
Pomagaliśmy. Kupowaliśmy pieluchy, ubranka, dokładaliśmy do czynszu, do leków, do wózka „lepszego, bo tamten to badziew”. Widzieliśmy, jak Asia coraz głębiej rozsiada się na kanapie w naszym salonie, a coraz rzadziej widuje się ją z odkurzaczem w ręku.
– Zmęczona jestem – wzdychała. – Cały dzień z dzieckiem, to nie jest praca?
Nie sprzeczałam się. Ja też kiedyś byłam młodą matką. Tylko że ja wtedy oprócz dziecka miałam jeszcze etat, pranie, gotowanie i teściów nad głową. Ale nie wypadało mówić.
Potem przyszedł ten dzień, po którym wszystko przestało być normalne.
Telefon zadzwonił późnym wieczorem. Szpital. Wypadek. Syn.
Nie pamiętam, jak znaleźliśmy się na oddziale. Pamiętam tylko korytarz, zimne światło i lekarza, który mówił coś o „niestety” i „nie udało się”.
Za ścianą ktoś krzyczał. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to ja.
Świat się zatrzymał. Pogrzeb, kondolencje, wieńce, ci, co „tak bardzo współczują”, a po tygodniu już wracają do siebie, do swoich spraw.
My nie wróciliśmy. Bo dokąd?
Asia została sama z wnuczką. Miała wtedy dwadzieścia siedem lat i minę obrażonego dziecka.
– Co ja teraz zrobię? – powtarzała. – Przecież Michał wszystko załatwiał. Kredyt, rachunki, zakupy. Ja się na tym nie znam.
Patrzyła na nas wyczekująco.
– Nie zostawicie nas, prawda? – dodała po chwili. – Przecież jesteśmy rodziną.
Jak mieliśmy zostawić własną wnuczkę?
Na początku naprawdę staraliśmy się stanąć na wysokości zadania.
– Zostań z małą, Asiu – mówiłam. – My pojeździmy z nią do lekarza, zapłacimy za przedszkole, pomożemy ci stanąć na nogi.
Stanąć na nogi.
Problem w tym, że Asia ani trochę nie próbowała się na te nogi podnieść.
Mijały miesiące. Potem lata.
Ona wciąż „szukała pracy”.
– Teraz to się nie opłaca, bo mała chora.
– Teraz to nie ma nic sensownego, same wyzyski.
– Teraz to nie mam w co się ubrać na rozmowę, musiałabym kupić coś porządnego.
Za to zawsze miała czas, żeby obejrzeć serial, zrobić paznokcie u koleżanki „za przysługę” i posiedzieć na telefonie godzinami.
– Asiu, może posprzątałabyś chociaż po sobie w kuchni? – odważyłam się któregoś dnia. – Cały czas biegam za tobą z gąbką.
– To już nie mogę u was herbaty wypić? – prychnęła. – Jak wam tak ciężko ze mną, to powiedzcie wprost. Tylko pamiętajcie, że nie tylko mnie odrzucacie, ale też waszą wnuczkę!
To był jej ulubiony argument. Wnuczka jak karta przetargowa.
Mąż zaciskał zęby.
– Ona jest matką naszego wnuka – powtarzał. – Nie będziemy jej pod most wyrzucać.
Pieniądze zaczęły znikać szybciej, niż zdążyliśmy je przeliczyć.
– Musiałam zapłacić za przedszkole – tłumaczyła się Asia, gdy przyłapałam ją na grzebaniu w mojej torebce. – A wy i tak robicie zakupy, więc na razie sobie pożyczę. Oddam.
Nie oddawała.
– Musiałam kupić małej buty.
– Musiałam zapłacić za internet, bo jak ja mam szukać pracy bez internetu?
– Musiałam zapłacić za korepetycje, bo chcę, żeby córka miała lepiej niż ja.
Brzmiało pięknie: „dla dziecka”. Szkoda, że w tych zakupach często było też nowe ubranie dla niej, kosmetyki, wyjście do fryzjera.
Najgorsze przyszło wtedy, gdy zaczęło nam brakować.
Emerytura męża topniała szybciej niż kiedykolwiek. Moje oszczędności – te odłożone „na czarną godzinę” – rozpłynęły się na czyjeś „musiałam”.
– Musimy zacząć oszczędzać – powiedziałam któregoś dnia. – Nie stać nas już na dokładanie do wszystkiego. Jesteśmy starzy. A co, jeśli zachorujemy? Kto nam pomoże?
Asia wzruszyła ramionami.
– Macie mieszkanie – rzuciła. – Zawsze możecie sprzedać albo przepisać na małą, a ona wtedy będzie was utrzymywać.
Zatkało mnie.
– Na małą? – powtórzyłam. – A ty?
Uśmiechnęła się słodko.
– Ja jestem jej matką – odparła. – Wszystko i tak będzie nasze.
Tamtej nocy długo nie spałam.
Rozmawialiśmy z mężem szeptem, jak złodzieje.
– Ona traktuje nas jak bank, nie rodzinę – powiedziałam. – Jak długo mamy to ciągnąć?
– Do końca – odparł twardo. – Bo to nasza krew. Ale…
Zawahał się.
– Może porozmawiamy z prawnikiem. Zabezpieczymy się. Nie dam całego życia komuś, kto patrzy na nas tylko jak na portfel.
Rozmowa z Asią była jak przeciąganie liny nad przepaścią.
– Chcemy ci powiedzieć jedno – zaczął mąż. – Pomożemy, ile będziemy mogli. Ale nie przepiszemy na was mieszkania. Musimy mieć pewność, że nie skończymy na ulicy.
Wywróciła oczami.
– A kto wam każe od razu przepisywać? – obruszyła się. – Tylko mówię, że moglibyście myśleć przyszłościowo. Co ja mam zrobić z dzieckiem? Gdzie ja pójdę?! Michała już nie ma, została mi tylko jego rodzina, a wy co? Odwracacie się ode mnie?
– Nie odwracamy się – powiedziałam cicho. – Ale ty nie możesz w nieskończoność siedzieć nam na głowie. Znajdź pracę. Choćby na pół etatu. Niech będziemy czuć, że się starasz.
Wybuchła.
– Całe życie zrzucacie na mnie winę za wszystko! – wrzasnęła. – To nie moja wina, że zginął!
Zamilkła, jakby wreszcie usłyszała własne słowa.
W pokoju zrobiło się zimniej.
Od tamtej rozmowy jest inaczej. Nie lepiej, nie gorzej – inaczej.
Asia obraziła się na jakiś czas. Przestała przychodzić, przestała dzwonić, zabroniła wnuczce odwiedzać nas bez jej zgody.
Serce mi pękało, gdy patrzyłam w pusty fotel, na którym mała zawsze siadała z książką.
Po kilku tygodniach zadzwoniła.
– Mogę przyjść – powiedziała chłodno. – Mała tęskni. Ale od was już nic nie chcę. Poradzimy sobie same.
Kiedy przyszły, wnuczka rzuciła mi się na szyję. Asia stanęła w drzwiach od kuchni, jak obca.
– Znalazłaś pracę? – zapytałam ostrożnie.
– Znalazłam – mutnęła. – Sprzątam biura po nocach. Nie jest lekko, ale przynajmniej nikt mi nie wypomina każdej złotówki.
Patrzyłam na nią długo. Na cień pod jej oczami, na dłonie szorstkie od środków czystości.
Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że pod tym całym lenistwem i roszczeniami jest po prostu ktoś, kto nigdy się nie nauczył, jak żyć samodzielnie.
Nasz syn odszedł już jakiś czas temu. Leniwa synowa wciąż siedzi nam na głowie i doi z pieniędzy – tak mówiłam każdemu, kto chciał słuchać.
Dziś myślę, że to nie jest cała prawda.
Przez lata pozwalaliśmy jej być dzieckiem, bo tak było łatwiej niż patrzeć, jak się potyka. Nosiliśmy ją na rękach, bo wydawało nam się, że w ten sposób trzymamy przy sobie cząstkę Michała.
Dopiero kiedy powiedzieliśmy „stop”, karta zaczęła się odwracać – nie tylko przeciwko niej, ale i przeciwko naszym przyzwyczajeniom.
Dramat nie polega tylko na tym, że ona nas doiła z pieniędzy.
Dramat polega na tym, że w naszym bólu po synu daliśmy się okradać… trochę z godności, trochę z oszczędności, a najbardziej – z odwagi, by postawić granice.
I dopiero teraz uczymy się wszyscy troje – ja, mąż i ona – żyć w świecie, w którym nie ma już Michała, a każdy musi stanąć na własnych nogach. Choćby miało boleć.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Matka błagała córkę o pieniądze na leki": Usłyszała tylko chłodne: "Niech mama pójdzie do pracy i sama zarobi"
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Gwiazdę betlejemską łatwo zniszczyć jednym błędem. Oto jak naprawdę o nią dbać, by nie gubiła liści i kwitła nawet kilka sezonów