– Nie – odpowiadam w końcu. – Nie mam.
To kłamstwo boli jak złamany oddech. Bo ja mam syna. Tylko oddałam go obcym ludziom, zanim zdążyłam nauczyć się jego płaczu.
Miałam dwadzieścia dwa lata i w kieszeni tyle, co nic. Stara kawalerka na parterze, odpadający tynk, grzyb w kątach. Zimą spałam w dwóch swetrach, bo kaloryfery były wiecznie letnie. Na stole – wieczna herbata, chleb z margaryną, czasem pasztet, jak się trafiła promocja.
Ojciec dziecka zniknął, jak tylko zobaczył dwie kreski na teście.
– Zosia, opamiętaj się – prychnął. – Przecież nas nie stać nawet na siebie, a co dopiero na dziecko. Zrób z tym coś, póki nie za późno.
„Zrób z tym coś” – jakby chodziło o plamę na bluzce, a nie o życie.
Rodzice? Mama powiedziała, że „nie będzie drugi raz wychowywać bachora”. Ojciec stwierdził, że skoro byłam dorosła, gdy „rozpinałam nogi”, to teraz mam być dorosła, żeby za to odpowiedzieć.
Zostałam sama z rosnącym brzuchem i strachem, który nie mieścił się w tej ciasnej kawalerce.
Pracowałam, ile się dało. Sprzątałam biura rano, popołudniami dorabiałam w sklepie, wieczorami padałam jak ścięta. Brzuch rósł, a razem z nim moja panika.
Liczyłam. Nawet jakbym nie jadła, nie płaciła rachunków, nie kupowała sobie nic, to i tak…
– Jak ja mam mu dać coś więcej niż ten zasrany pokój i zupę z kostki? – pytałam w pustą ścianę.
Ściana milczała.
Poród był szybki i brutalny. Dwie godziny bólu, krzyku, światło w oczy, zimne ręce położnej. Potem ten krótki moment, gdy położyli mi go na piersi – ciepły, śliski, ryczący.
– Synek – szepnęłam. – Mój synek.
W tamtej sekundzie byłam gotowa gryźć świat, pracować na trzy etaty, błagać rodzinę o pomoc. Wszystko, byle go nie oddać.
Ale potem przyszedł drugi dzień, trzeci. Leżałam na sali, patrzyłam na inne kobiety, które dostawały kwiaty, siatki z ubrankami, mężów z oczami pełnymi łez.
Do mnie nikt nie przyszedł. Przynieśli tylko formularz:
„Czy rozważa Pani adopcję? Istnieje możliwość…”
Zgniotłam kartkę.
– Nigdy – syknęłam. – Nigdy go nie oddam.
Tego samego wieczoru pielęgniarka usiadła na brzegu łóżka.
– Ma pani gdzie wrócić? – zapytała łagodnie.
– Kawalerka – odpowiedziałam. – Na parterze. Zimno, ale jest. Damy radę.
– Praca?
– Sprzątanie. Może coś jeszcze znajdę.
Mówiłam szybko, jakbym mogła zagadać rzeczywistość.
– Rodzina pomoże? – dopytywała.
Patrzyłam w sufit.
– Rodzina nie chce mieć ze mną nic wspólnego – przyznałam.
Westchnęła.
– Znam dziewczyny, które mówiły dokładnie tak jak pani – powiedziała cicho. – A potem przychodziły płakać, że dziecko nie ma co jeść. Że zabrali im je do domu dziecka, bo zamarzało. Nie mówię, co ma pani zrobić. Ale proszę pomyśleć. Nie tylko sercem. Też głową.
Odeszła, zostawiając we mnie coś gorszego niż ból po szwach: ziarno wątpliwości.
Przewinęłam go pierwszej nocy sama. Miałam wrażenie, że połamię mu nogi, że zrobię coś źle. Trząsł mi się każdy palec.
– Przepraszam – szeptałam, gdy płakał. – Jestem głupia, nie umiem.
Pod paznokciami miałam jeszcze detergent z biura, w sercu – strach, że za parę dni wrócimy do tego wilgotnego pokoju, gdzie zimą woda w kubku robi się lodowata.
Wyobraziłam sobie siebie, jak siedzę z nim w tym ciemnym mieszkaniu, licząc grosze na mleko. Jak nie mam na lekarza, na ubranie, na nic. Jak on patrzy na innych chłopców, małych, sytych, zadbanych, i pyta:
– Mamo, dlaczego my tak nie mamy?
I wtedy, po raz pierwszy, pomyślałam słowo, które brzmiało jak zdrada:
„Adopcja”.
Przyszła pani psycholog. Usiadła naprzeciwko mnie.
– To bardzo trudna decyzja – zaczęła. – Nikt nie będzie pani namawiać. Ale ma pani do niej prawo. To nie jest brak miłości. Czasem właśnie z miłości trzeba… puścić.
Wkurzyłam się.
– Nie zna mnie pani – warknęłam. – Nie wie pani, ile przeszłam. Nie wie pani, ile razy słyszałam, że sobie nie poradzę. A ja zawsze się jakoś podniosłam.
– Wiem jedno – odpowiedziała spokojnie. – Dziecku potrzeba więcej niż hartu matki. Potrzeba dachu nad głową, bezpieczeństwa, możliwości.
Zawahała się.
– Może kiedyś będzie się pani nienawidzić za tę decyzję. A może kiedyś powie pani: „to było najlepsze, co mogłam mu dać”. Ale to pani wybór. Pani odpowiedzialność.
Podjęłam decyzję trzeciej nocy.
Karmiłam go, patrzyłam, jak zasypia przy piersi. Czułam ciepło jego ciała, słyszałam to ciche, nierówne sapiące oddechy.
I nagle dotarło do mnie coś, co przeraziło mnie bardziej niż cokolwiek: nie mam dla niego nic.
Mogłam mu dać tylko swoją miłość. Gołe dłonie, serce pełne strachu i kawalerkę z grzybem.
Pomyślałam o ludziach, którzy już teraz może siedzą gdzieś, w ciepłym domu, przy łóżeczku czekającym na dziecko. O ludziach, którzy mają pokoik pomalowany na niebiesko, szafę pełną maleńkich ubranek, oszczędności, wsparcie rodziny.
– Ty zasługujesz na więcej niż ja – wyszeptałam, gładząc go po główce. – Zasługujesz na życie, a nie na walkę o przetrwanie.
Rano poprosiłam o rozmowę w ośrodku adopcyjnym.
„Czy jest pani pewna?” – pytali.
Pewna nie byłam nigdy. Byłam tylko zdesperowana.
– Dlaczego chce pani oddać dziecko? – pytała kolejna urzędniczka.
– Bo go kocham – odpowiedziałam. – I wiem, że będę go tylko ciągnąć na dno. Nie chcę go uczyć życia w strachu przed listonoszem z rachunkami.
Zapisali coś w formularzu.
Pozwolili mi napisać list. Do „przyszłych rodziców”.
„Nie umiem wam dać nic, oprócz tego, że go kocham tak, że mnie rozrywa. Jeśli możecie dać mu ciepły dom, dach nad głową, dobre jedzenie i miłość – błagam, bądźcie lepsi niż ja. Nie jestem potworem. Jestem tylko biedna”.
List podobno schowali do jego teczki.
Dzień, w którym go zabierali, pamiętam jak przez mgłę.
Przyszła pielęgniarka. Uśmiechała się smutno.
– Czas – powiedziała.
Trzymałam go tak, jakby mi go ktoś już wyrywał. Całowałam każdą część jego buzi, jakbym chciała ją wryć w pamięć na zawsze.
– Mogę go odprowadzić? – wyszeptałam.
Pozwolili.
Na korytarzu stała para. Ona – zadbana, oczy zapuchnięte od płaczu. On – cały się trząsł, jakby mu ktoś zimną wodę na plecy wylał.
– To oni – mruknęła ktoś. – Przyszli po chłopczyka.
Spojrzałam na nich. Na ich dobre, skołowane twarze. Na jego ręce, które nie wiedziały, gdzie się podziać. Na jej łzy.
Podali mi rękę.
– Dziękujemy – powiedziała kobieta, głosem złamanym. – Nie wiemy nic… ale dziękujemy. Obiecujemy…
Nie słyszałam reszty. Musiałam puszczać.
Podeszłam. Wsunęłam mu palec w łapkę ostatni raz.
– Bądź szczęśliwy – szepnęłam. – Bądź kochany. Nie nienawidź mnie, proszę.
Oddałam go pielęgniarce. Potem skręciłam w boczny korytarz, wbiegłam do toalety i tam – na zimnych kafelkach – rozsypałam się na kawałki.
Wróciłam do tej samej kawalerki. Pusta kołyska, którą zdążyłam kupić za pół wypłaty, stała przy ścianie jak wyrzut sumienia.
Mleko ciekło mi z piersi, ciało domagało się dziecka, którego nie było. Słyszałam w nocy jego płacz, choć to był tylko wiatr w kominie.
Ludzie gadali:
– Oddała dziecko, wyrodna matka.
– Ja bym tak nie potrafiła.
– Lepiej bieda niż oddanie.
Nie tłumaczyłam się. Czy można wytłumaczyć komuś decyzję, która cię zabija, a mimo to wydaje się jedyną szansą na czyjeś lepsze życie?
Minęło piętnaście lat.
Widzę czasem chłopców w jego wieku. Na przystanku, w autobusie, w sklepie. Patrzę na ich twarze i zastanawiam się: „czy to ty?”.
Kiedyś w tramwaju wszedł chłopiec z matką. Miał ten sam dołeczek w brodzie, co mój. Śmiał się, coś jej opowiadał, a ona słuchała, poprawiając mu szalik.
Serce stanęło mi w gardle. Chciałam podejść, zapytać, potrząsnąć światem:
– Czy panie go adoptowali? Czy to mój syn? Czy jest szczęśliwy?
Zostałam na swoim miejscu. Zaciśnięte dłonie schowałam w rękawach.
W domu wyjęłam z pudełka jego maleńkie zdjęcie z porodówki – jedyne, jakie mam. Kartka już pożółkła od dotykania.
– Wybacz mi – mówię do tego zdjęcia. – Wtedy wierzyłam, że bieda jest gorsza niż oddanie. Wtedy nie wierzyłam, że miłość może cokolwiek udźwignąć.
Uśmiecham się smutno.
– Nie byłam w stanie dać ci nic oprócz miłości. Myślałam, że to za mało. Dziś wiem, że to było wszystko, co miałam najcenniejszego.
Czy zrobiłam dobrze? Nie wiem. Może nigdy się nie dowiem.
Wiem tylko, że każdego dnia budzę się z tą samą modlitwą w głowie:
„Niech mu niczego nie brakuje. Niech ma to, czego ja nie miałam: pełną lodówkę, ciepły dom, dwie osoby obok. A jeśli kiedyś będzie szukał odpowiedzi, niech wie, że nie oddałam go, bo go nie chciałam. Oddałam go właśnie dlatego, że chciałam dla niego lepszego świata, niż ten, który mogłam mu dać”.
To też może cię zainteresować: Wpadka w „Pytaniu na śniadanie”. Jedno słowo wystarczyło, by studio TVP wybuchło śmiechem
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Rodzice nie mogą pogodzić się z tym, że mój mąż jest w ich wieku": Nie wybaczają mi, że dla tej miłości rozbiłam cudze małżeństwo