Ta myśl przez większość życia była moim najgłębszym wstydem. Wstydem, którego nie wypowiada się przy niedzielnym rosole, nie rzuca się między „smacznego” a „podaj sól”. W kraju, gdzie „prawdziwa kobieta” to matka, ja przez lata byłam tą „nie do końca”. Uśmiechałam się, kiwałam głową, żartowałam, że „kariera, wie pani, kariera”, a tak naprawdę tłumiłam w sobie jedną prostą prawdę: nigdy nie chciałam dzieci.
Nie od razu to wiedziałam. Kiedy miałam dwadzieścia lat, mówiłam jak wszystkie: „kiedyś będę miała dwójkę, może trójkę”. Tak się mówiło z przyzwyczajenia, jak pacierz do spania. Tymczasem mój dom rodzinny był żywą przestrogą przed macierzyństwem.
Moja matka nie powinna była zostać matką. Krzyczała, trzaskała drzwiami, powtarzała, że ją „zniszczyłam”, bo musiała zrezygnować z pracy, z marzeń, z jakiejś tam kawiarni w centrum, do której nigdy nie doszła. Każdy jej foch kończył się tym samym zdaniem:
– Jak będziesz miała własne dzieci, to zrozumiesz, jaki to krzyż.
Wtedy przysięgłam sobie, że żadnego krzyża nikomu na ręce nie zawieszę.
Życie samo mi w tym „pomogło”. Jeden związek, drugi, trzeci. Faceci, którzy „jeszcze nie są gotowi”, albo tacy, co chcieli dziecka, ale mnie nie do końca. Była jedna ciąża – krótka, przerwana naturalnie, zanim zdążyłam oswoić w głowie słowo „mama”. Lekarz powiedział: „tak bywa”. Matka powiedziała: „to kara za to, że nie chciałaś”.
Miałam wtedy trzydzieści trzy lata. Pamiętam, jak wracałam z tej wizyty u lekarza i nagle, po raz pierwszy, poczułam ulgę. Prawdziwą, wstydliwą ulgę, że nie będę musiała nagle zmieniać całego życia, rodzić kogoś, kogo nie umiałabym kochać tak, jak powinnam.
Ulgę. Nie rozpacz. To wtedy zrozumiałam, że coś jest ze mną „nie tak” według świata – i przerażająco „tak” według mnie.
Potem było już tylko gorzej, jeśli chodzi o komentarze.
– No i co, nie masz nikogo? – pytały ciotki. – Przecież zegar tyka.
– Kariera karierą, ale kto ci poda szklankę wody na starość? – mamrotała sąsiadka.
W pracy patrzyli na mnie jak na tę „do wszystkiego”, bo „nie ma dzieci, to może zostać po godzinach”. Koleżanki rodziły, przynosiły zdjęcia z USG, potem zdjęcia z chrzcin, roczków, komunii. Stałam przy ekspresie do kawy, słuchałam opowieści o kolkach i pieluchach i czułam się jak turystka w obcym kraju, bez słownika.
Czasem wracałam do pustego mieszkania, siadałam na sofie i pytałam siebie: „A jeśli za dziesięć lat będziesz żałować?”. Zamiast odpowiedzi słyszałam za ścianą płacz dziecka sąsiadów, krzyk zmęczonej matki i trzask drzwi.
Dziś mam 54 lata. Moje koleżanki są na etapie „wnuki – szczęście życia” i „moja córka to moja najlepsza przyjaciółka”. Ale gdy spuścisz głos i zamkniesz drzwi, prawda bywa inna.
Jedna z nich płacze, bo dorosły syn wraca pijany i wyrzuca jej w twarz, że „zmarnowała mu życie”. Druga – że córka od lat nie odzywa się do niej, bo „nie była wystarczająco dobrą matką”. Trzecia chodzi codziennie do domu opieki, zmienia pieluchy własnej matce, która i tak ją przeklina.
Patrzę na nie, słucham – i wraca mi obraz mojej matki, która wciska mi w ręce talerz i syczy:
– Gdyby nie ty, żyłabym inaczej.
Ja nie mam komu tego powiedzieć. I w tym jest moja ulga.
Czy czasem jest mi smutno? Oczywiście. Gdy widzę młodą kobietę pchającą wózek, a obok babcię trzymającą dziecko za rączkę, czuję ukłucie. Kiedy zbliżają się święta, a ja nakrywam stół tylko dla siebie, bywa, że płaczę nad barszczem.
Ale potem dzwoni telefon. Z ośrodka opieki, gdzie przebywa moja matka. Pytają, czy przedłużam opłatę, czy przyjadę. Jadę. Siedzę przy łóżku kobiety, która całe życie powtarzała, że dzieci są po to, żeby miały się kim zająć na starość. Dzisiaj patrzy na mnie mętnym wzrokiem i pyta:
– Ty to która?
I wtedy, paradoksalnie, przychodzi mi do głowy ta myśl: „Dobrze, że nikt nigdy nie będzie siedział przy moim łóżku z takim ciężarem w sercu”.
Nie zostałam matką. Nie dlatego, że życie mnie skrzywdziło, ale dlatego, że w porę zrozumiałam, ile w sobie noszę nieprzepracowanego bólu. Bałam się, że oddam go dalej – w krzyk, w chłód, w milczenie przy kuchennym stole. Bałam się, że pewnego dnia spojrzę mojemu dziecku w oczy tak, jak moja matka patrzyła na mnie: z wyrzutem.
W tej jednej rzeczy złamałam rodzinny łańcuch.
Mam 54 lata. Cieszę się, że nigdy nie zostałam matką.
Bo po raz pierwszy w moim rodzie jakaś kobieta nie urodziła sobie własnej ofiary.
To też może cię zainteresować: Bohun z "Ogniem i mieczem" zmienił się nie do poznania. Tak dziś wygląda 62-letni Aleksander Domogarow
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: ZUS wypłaca dodatkowe 500 zł. Wystarczy spełnić jeden kluczowy warunek