Siedziałam wtedy na podłodze w salonie, wśród porozwalanych ubranek, pampersów i pustych pudełek po chusteczkach. Córka spała w wózku, zapuchnięta od płaczu. Ja wyglądałam pewnie gorzej od niej. Oczy czerwone, włosy w byle jakim koku, dres, którego nawet nie miałam siły zmienić.

Drzwi zadzwoniły. Serce mi zamarło – przez ułamek sekundy pomyślałam, że może wrócił. Że jednak się opamiętał, że to był tylko zły sen, jakiś jego „atak paniki”. Ale za drzwiami nie stał on.

Stała ona. Jego matka.

Elegancki płaszcz, włosy idealnie ułożone, makijaż jak zawsze. Tylko oczy jakieś starsze.

– Mogę wejść? – zapytała cicho.

Odsunęłam się bez słowa. Pachniała drogimi perfumami, które zawsze mnie trochę onieśmielały. W tym bałaganie wyglądała jak z innego świata.

Rozejrzała się po mieszkaniu. Zawieszone pranie, butelka z mlekiem na stole, rozłożona kołyska, na krześle jego brakująca koszula – ta, której nie zdążyłam mu wyprasować, zanim wyszedł ostatni raz.

– Zrobić herbaty? – zapytałam z przyzwyczajenia.

– Usiądź – powiedziała spokojnie. – Ja nie na herbatę.

Usiadłam na kanapie, ona naprzeciwko. Przez chwilę milczałyśmy, tylko zegar w kuchni tykał jak bomba.

– Wiesz… – zaczęła w końcu. – On do mnie wczoraj przyjechał.

Serce znów mi podskoczyło.

– I co powiedział? – wyszeptałam. – Że wróci? Przeprosił chociaż?

Westchnęła.

– Powiedział, że się dusi. Że „to nie jest życie, którego chciał”. Że nie jest gotowy na dziecko. Że… zakochał się w kimś innym.

To zdanie wbiło się we mnie jak nóż. Wiedziałam, że jest tchórzem, ale nie sądziłam, że aż tak.

– A ty… co mu powiedziałaś? – zapytałam drżącym głosem.

Spojrzała na mnie uważnie.

– Powiedziałam, że jest idiotą. – W jej głosie zabrzmiała twardość, której się nie spodziewałam. – Że żaden porządny mężczyzna nie zostawia dziecka. Że nie jest już moim synem w tym momencie, tylko jakimś obcym typem.

Łzy napłynęły mi do oczu. Nie dlatego, że mu naubliżała, ale dlatego, że ktoś pierwszy raz nazwał głośno to, co ja miałam na końcu języka.

– Ale on… on nie wróci, prawda? – spytałam głupio, jakby odpowiedź mogła być inna.

Pokręciła głową.

– Nie wróci – powiedziała. – Jest ślepy. I głuchy. I zakochany. Najgorsze połączenie.

Otarłam policzki rękawem. W pokoju zrobiło się tak cicho, że było słychać, jak córeczka pochrapuje we śnie.

– To… po co przyszłaś? – zapytałam w końcu. – Żeby… zabrać jego rzeczy? Porozmawiać o rozwodzie? Czy… – głos mi się załamał – czy przyszłaś powiedzieć, że mam się stąd wyprowadzić, bo to mieszkanie jest na niego?

Popatrzyła na mnie długo, jakby walczyła sama ze sobą.

– Przyszłam z propozycją – powiedziała spokojnie. – Z którą noszę się całą noc. Jest… trudna. Dla ciebie. Dla mnie też.

Serce mi przyspieszyło. Oparłam dłonie o kolana, jak do skoku.

– Słucham.

Westchnęła głęboko. Wyciągnęła ręce w stronę śpiącej małej.

– Zostaw ją ze mną – powiedziała cicho. – Wychowam ją. Dam jej dom, pieniądze, wszystko. Nie pozwolę, żeby niczego jej brakowało. Ty… ułożysz sobie życie na nowo.

Przez chwilę myślałam, że się przesłyszałam.

– Co… co ty mówisz? – szepnęłam. – Zostawić ją? Z tobą? Mam wyjść i co…? Zacząć od zera bez niczego? Bez niej?

– Pomyśl – ciągnęła, jakby ćwiczyła te słowa przed lustrem. – Nie masz pracy, wszystko na umowę-zlecenie, oszczędności prawie zero, kredyt na głowie. On ci nie pomoże, już to wiem. Będzie ci ciężko. BARDZO ciężko. A Mała… – spojrzała na wózek – niczemu nie jest winna. Mogłaby mieć spokojne dzieciństwo. Ja mam pieniądze, duży dom, czas. Ty mogłabyś…

– Kim być? – przerwałam jej. – Kim, jeśli nie jej matką?

– Zawsze będziesz jej matką – zapewniła. – Nikt ci tego nie odbiera. Będziesz ją odwiedzać, dzwonić, jak się usamodzielnisz, weźmiesz ją do siebie, jeśli będziesz chciała. To nie jest zabranie. To… zabezpieczenie. Na teraz.

Słowa zaczęły mi tańczyć przed oczami. „Odwiedzać”, „dzwonić”, „na teraz”. Jakby mówiła o kocie, którego można oddać sąsiadom, aż się człowiek ogarnie.

– Myślisz, że zasłużyłam na to, żeby mi ktoś proponował oddanie własnego dziecka? – wysyczałam. – Co sobie wyobrażasz, że co ja zrobię? Że się załamię, zacznę pić? Że ją zaniedbam?

– Nie to mówię – obruszyła się. – Ty zawsze byłaś dobrą dziewczyną. Ale świat jest, jaki jest. Miłością jej nie nakarmisz. A ja mam możliwości.

– A ja mam serce! – przerwałam ostro. – I ręce. I nogi. I będę harować, choćbym miała sprzątać nocami po sklepach. Ale nie oddam jej. Nie po to ją nosiłam dziewięć miesięcy, rodziłam, karmiłam, nie spałam… Żeby teraz spakować ją jak paczkę i wysłać „na przechowanie”.

Przez moment miałam wrażenie, że się zmniejszyła w fotelu.

– Myślisz, że mnie to nie boli? – zapytała nagle. – Ty zobaczyłaś wczoraj, jak odchodzi mąż. Ja zobaczyłam, jak odchodzi syn. Moje dziecko. Z walizką do jakiejś obcej baby. Bez słowa przepraszam.

Zamilkłam. Nie przyszło mi do głowy, że ona też to tak przeżywa.

– Ja tę małą kocham – dodała cicho. – Ona jest częścią jego. Ostatnią częścią, którą jeszcze mogę uratować przed jego głupotą.

Spojrzałam na śpiącą córeczkę. Maleńkie dłonie, zaciśnięte piąstki, spokojny oddech. Moja. Nasza. Ale on uciekł. Zostałyśmy we dwie.

– Jeżeli ją oddam – powiedziałam powoli – nigdy sobie tego nie wybaczę. Nigdy. Nawet jeśli mi przywieziesz złote wózki i najlepsze lekarstwa, kiedy zachoruje. Będziesz dobrą babcią, wierzę. Ale ja… ja muszę być jej matką nie na odległość. Innej matki mieć nie będzie.

– Więc wolisz, żeby klepała biedę z tobą? – zapytała ostro. – Żebyś ją ciągnęła po wynajętych kawalerkach, żeby jadła parówki na obiad, bo ci nie starczy na mięso?!

– Tak – odpowiedziałam, ku swojemu zaskoczeniu całkiem spokojnie. – Jeśli alternatywą jest patrzenie na nią tylko w weekendy, w cudzym domu. Tak.

Milczałyśmy. Ona gładziła dłonią kolano, ja kurczowo trzymałam oparcie krzesła, jakby miało mnie wyrwać z tego koszmaru.

W końcu wstała.

– Mylisz się – powiedziała twardo. – Ale to twoje życie. I twoje sumienie. Pamiętaj tylko, że jak kiedyś będziesz na dnie, ja nie będę już miała siły tej Małej ratować.

Spojrzałam jej prosto w oczy.

– Dziękuję, że przyszłaś – powiedziałam. – Ale moja córka nie jest towarem, który można przełożyć z półki na półkę. Nie oddam jej. Jak chcesz ją ratować, to bądź przy nas. Nie zamiast mnie.

Patrzyłyśmy na siebie długo. W jej oczach mignęło coś, czego się nie spodziewałam – może cień szacunku.

– Jesteś silniejsza, niż myślałam – mruknęła. – Gdyby mój syn miał choć połowę twojej odwagi, nie musiałabym się za niego wstydzić.

Podeszła do wózka. Pochyliła się nad małą.

– Przepraszam cię, skarbie – wyszeptała, myśląc, że nie słyszę. – Za niego. I za siebie też.

Wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi.

Zostałam sama. Ja i moja córeczka. Dług, lodówka z trzema jogurtami, praca, której jeszcze nie miałam, i życie, którego strasznie się bałam.

Ale gdy tej nocy wzięłam małą na ręce, przycisnęłam do piersi i poczułam jej ciepło, zrozumiałam jedno: tego dnia nie straciłam wszystkiego.

Tego dnia, odmawiając jej propozycji, uratowałam coś ważniejszego niż dach nad głową. Uratowałam swoje macierzyństwo. Choć świat uznałby to pewnie za głupotę.

To też może cię zainteresować: Ta modlitwa pomaga w sytuacjach bez wyjścia. Wierni powierzają ją Matce Bożej od spraw niemożliwych

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Nie żyje 11-letni Nikodem Marecki. W sieci pojawił się nekrolog młodego aktora z popularnych produkcji