Starsza kobieta, samotna, zawsze w tym samym beżowym swetrze i z nieco zgryźliwym tonem. Na początku tylko się mijałyśmy. Kiedyś pomogłam jej wnieść zakupy. Następnego dnia zaprosiła mnie na herbatę.
Tak się zaczęło.
Z biegiem lat stawałam się jej jedyną bliską osobą. Czasem żartowała, że „więcej mnie widzi niż własnego lustra”. Kiedy zachorowała, to ja dzwoniłam po lekarzy, pilnowałam recept, robiłam pranie. Nie chciała pomocy od opieki społecznej, a ja nie miałam serca zostawić jej samej.
– Ma pani swoje życie, a ja tylko przeszkadzam – mówiła czasem.
– Nie, pani Helenko. Pani jest częścią mojego życia – odpowiadałam.
Nie miała nikogo. O córce wspominała rzadko i z wyraźnym bólem.
– Dla niej nigdy nie byłam dość dobra. Wyjechała i przestała się odzywać.
Przez dziesięć lat widziałam, jak jej świat się kurczy. Z mieszkania, z balkonowych kwiatów, z długich rozmów o dawnych czasach została tylko cisza i cichy szmer telewizora.
Kiedy zmarła, płakałam jak po kimś z rodziny. Zgłosiłam wszystko, zajęłam się pogrzebem, bo nikt inny się nie zgłosił.
Dopiero tydzień później dostałam telefon z kancelarii notarialnej.
– Pani nazwisko widnieje w testamencie sporządzonym przez panią Helenę Nowak – powiedział głos w słuchawce.
Zamarłam. Nie miałam pojęcia, że coś takiego istnieje. Nigdy o tym nie wspominała.
W kancelarii usłyszałam słowa, które trudno było mi przyjąć do wiadomości:
pani Helena zapisała mi całe mieszkanie, swoje oszczędności i rzeczy osobiste.
Notariusz powiedział, że decyzję podjęła samodzielnie, przy pełnej świadomości, pół roku przed śmiercią.
Pamiętam, że wtedy nie potrafiłam się cieszyć. Nie mogłam. Bo czułam, że to nie „spadek”, tylko jej podziękowanie – ostatni gest kobiety, która przez lata miała tylko mnie.
Minął miesiąc. Aż pewnego dnia ktoś zapukał do drzwi.
W progu stała kobieta — elegancka, zadbana, z chłodnym spojrzeniem i nutą pogardy w głosie.
– Jestem córką Heleny Nowak – powiedziała, jakby wypowiadała wyrok. – Chcę zobaczyć mieszkanie po mamie.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, a już przeszła obok mnie i zaczęła rozglądać się po pokoju.
– Więc to tu się urządziłaś – syknęła. – Wykorzystałaś starą kobietę, żeby się dorobić.
Próbowałam tłumaczyć, że pani Helena sama podjęła decyzję, że wszystko zostało spisane u notariusza, że ja niczego nie chciałam. Ale ona nie słuchała.
– Wszyscy tacy jak ty jesteście tacy sami. Udajecie dobrych, żeby się dorobić na cudzej starości.
Te słowa bolały.
Bo nikt, oprócz mnie, nie widział, jak pani Helena płakała nocami z bólu, jak prosiła o towarzystwo, jak bała się, że umrze zapomniana.
Córka wniosła sprawę do sądu. Twierdziła, że matka była manipulowana. Musiałam przechodzić przez przesłuchania, tłumaczyć się z każdego drobiazgu — z paragonów, wizyt lekarskich, rachunków, które płaciłam z własnej kieszeni.
Patrzyła na mnie z nienawiścią, jakbym odebrała jej coś, do czego miała święte prawo.
Ale sąd orzekł jednoznacznie: testament był ważny, a decyzja pani Heleny — świadoma.
Nie triumfowałam. Nie potrafiłam. Stałam przed sądem ze ściśniętym sercem i łzami w oczach. Bo wiedziałam, że gdyby jej córka przyszła do matki choć raz przez te dziesięć lat, Helena oddałaby jej wszystko.
Nie chciała pieniędzy, chciała tylko miłości.
Dziś mijają trzy lata od tamtych wydarzeń. Wciąż mieszkam w jej mieszkaniu. Na ścianie wisi jej zdjęcie – uśmiechniętej, w chustce, jaką zawsze nosiła.
Czasem siadam z herbatą i mówię półgłosem:
– Pani Helenko, proszę się nie martwić. U mnie jest pani bezpieczna.
Opiekowałam się sąsiadką dziesięć lat. W testamencie zapisała mi wszystko. A kiedy pojawiła się jej córka, zrozumiałam, że nie ma nic bardziej bolesnego niż miłość, której nikt nie chciał przyjąć.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Nie zaprosiłam matki na wesele": Przez całe życie kochałam kobietę, która widziała we mnie tylko projekt do udoskonalenia, nie córkę
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Mój 64-letni ojciec porzucił mamę po 43 latach małżeństwa": Myślał, że zaczyna nowe życie, a skończył samotny i zdradzony