Ona wierzyła, że jestem człowiekiem, który kocha, że marzę o wspólnej przyszłości, że każdy mój uśmiech rodzi się z czułości. A ja? Ja miałem gdzieś jej rękę, jej marzenia, jej oddanie. Chciałem jedynie luksusu – bogactwa, które obiecywało jej nazwisko i dom, w którym mógłbym stać się kimś więcej niż nikim.
Pamiętam dzień, w którym zgodziła się zostać moją żoną. Łzy szczęścia spływały jej po policzkach, gdy mówiła, że jestem miłością jej życia. Milczałem, bo wiedziałem, że gdyby poznała prawdę, posłałaby mnie do diabła bez mrugnięcia okiem. Moje serce było chłodne, ale ambicja gorąca. Każdy krok do ołtarza był dla mnie nie w stronę niej, lecz w stronę świata, o którym marzyłem od dawna – światła, przepychu, uznania.
Leżałem bezsennie, a jej list, zostawiony na stoliku nocnym, palił mnie w oczy: „Kocham cię ponad wszystko. Jesteś moim przeznaczeniem.”
Słowa, które dla niej były przysięgą, dla mnie brzmiały jak wyrok. Czy naprawdę mogłem zniszczyć życie tej kobiecie tylko po to, by kupić sobie wygodę? Odpowiedź znałem. Mogłem. I zamierzałem.
Ślub odbył się w blasku świec, z uśmiechami gości i dźwiękiem organów. Ona promieniała szczęściem, a ja – grałem swoją rolę, niczym aktor w sztuce, w której nie ma miejsca na prawdę.
Ale los bywa okrutny. Już pierwsze miesiące wystarczyły, by zauważyła, że nie ma mnie w moich własnych oczach. Że dotykam jej dłoni bez ciepła, że moje spojrzenie błądzi tam, gdzie pieniądze, a nie tam, gdzie serce.
I wtedy zrozumiałem, że w pogoni za luksusem straciłem coś, czego nigdy nie da się odzyskać – szczerość, która mogła być fundamentem prawdziwej miłości.
Nie odeszła od razu. Trwała przy mnie, jakby chciała wierzyć, że wciąż mam w sobie cień człowieka, którego kiedyś pokochała. Ale ja wiedziałem – ten człowiek nigdy nie istniał. Byłem tylko cieniem własnych pragnień. A luksus, który wydawał się celem, okazał się więzieniem, zimnym i pustym.
Miałem marzenia o luksusie, a skończyłem w taniej kawalerce, z pustką w kieszeniach i goryczą w sercu. Inwestycje, znajomości, obietnice – wszystko okazało się złudzeniem. Zostałem sam. Nikt nie chciał znać człowieka, który nie miał już nic do zaoferowania.
Wtedy, gdy byłem nikim, los postanowił ze mnie zakpić. Spotkałem ją.
Stała w kawiarni na rogu, elegancka, spokojna, z uśmiechem kobiety, która znalazła swoje miejsce na świecie. Zamarłem. Ona również mnie poznała – widziałem to w jej oczach. Nie było w nich już tego dawnego blasku miłości, ale nie było też nienawiści. Była tylko cisza.
– Dawno się nie widzieliśmy – powiedziała.
– Za dawno – odpowiedziałem, choć słowa dusiły mnie w gardle.
Rozmawialiśmy chwilę, jak obcy, którzy kiedyś dzielili życie. Pytała, jak się mam. Skłamałem, że dobrze. Ale wiedziałem, że widzi prawdę. Moje dłonie były zniszczone od pracy, moje oczy puste.
Chciałem powiedzieć: „Przepraszam, że brałem twoją miłość, kiedy chciałem tylko twoich pieniędzy. Przepraszam, że byłem łajdakiem.”
Ale słowa ugrzęzły w gardle.
Opowiedziała, że ma rodzinę. Dwójkę dzieci. Męża, który naprawdę ją kocha. Słuchałem, a moje serce rozpadało się na kawałki. To życie, które mogłem mieć, ale odrzuciłem dla złudzenia.
I wtedy zrozumiałem – ona wygrała. Ocaliła siebie. To ja byłem przegranym.
Kiedy wychodziła, odwróciła się jeszcze raz. Jej spojrzenie nie było już ani gniewne, ani pełne żalu. Było spokojne. Jakby wreszcie pogodziła się z tym, że moja obecność w jej życiu była tylko błędem, który musiała przeżyć, by odnaleźć prawdziwe szczęście.
A ja? Zostałem w kawiarni sam, z zimną kawą i świadomością, że luksus, którego pragnąłem, nigdy nie będzie wart choćby jednej chwili szczerej miłości, którą odrzuciłem.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Zakochałam się w księdzu": Wierzyłam, że miłość zwycięży, jednak zamiast szczęścia znalazłam tylko ból
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Ziobro przed komisją ds. Pegasusa. Twierdzi, że nie znał systemu