A ja tylko się uśmiecham. Ze ściśniętym gardłem. Bo wiem, że prawda nie ma nic wspólnego z tym, co widzą inni.

Tak, mój mąż chodzi do kościoła. W każdą niedzielę. Czasem i w tygodniu. Zawsze z modlitewnikiem pod pachą, wyprasowaną koszulą, uśmiechem.
Kłania się księdzu. Pomaga przy ołtarzu. Potrafi nawet wzruszyć się przy kazaniu.
A potem wraca do domu. I zrzuca maskę.

Zamyka drzwi. I zaczyna się piekło.

Nie bije. Już nie. Ale rani lepiej niż pięść potrafiłaby.

Słowami. Milczeniem. Pogardą.

– Ty to nawet obiadu nie potrafisz ugotować bez przypalenia.
– Jak patrzę na ciebie, to nie wiem, gdzie ja miałem oczy.
– Z dziećmi też jesteś beznadziejna. Patrzą na ciebie i się uczą lenistwa.

Dzieci boją się oddychać, gdy on wraca z pracy.
Syn raz zapytał mnie, dlaczego tata tak krzyczy, skoro w kościele mówi, że trzeba kochać bliźniego.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Bo jak wytłumaczyć dziecku, że jego ojciec jest człowiekiem dwóch twarzy? Że jedna z nich podoba się ludziom, a druga boli nas każdego dnia?

Kilka razy próbowałam z nim rozmawiać.
Raz powiedziałam wprost:
– Chodzisz do kościoła, ale nie widzisz, że jesteś najgorszy w domu.
Spojrzał na mnie, zimno, bez cienia skruchy.

– Gdybyś była lepsza, nie miałbym powodu się wściekać. To przez ciebie wszystko.

Wtedy coś we mnie pękło.

Nie krzyknęłam. Nie rozpłakałam się.
Po prostu wiedziałam, że tak wygląda piekło w eleganckiej marynarce.

Nie odeszłam jeszcze. Dla dzieci.
Ale już się nie boję.

Bo świętość nie siedzi w pierwszej ławce w kościele.
Świętość siedzi przy wspólnym stole. Rozmawia. Przytula. Milczy, kiedy trzeba. I nigdy nie poniża.

A on?
Może kiedyś zrozumie, że nie wystarczy się modlić. Trzeba też nie ranić tych, którzy stoją obok.

To też może cię zainteresować: To w jego mieszkaniu odnaleziono 11-letnią Patrycję. Sąsiedzi nie kryją wstrząsu


Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Aleksander Kwaśniewski ocenia prezydenturę Andrzeja Dudy. Padły gorzkie, ale i zaskakujące słowa