Całe życie byłam filarem rodziny. Gdy wyszłam za mąż, miałam 22 lata i ogromne plany na przyszłość. Wyobrażałam sobie, że stworzę dom pełen miłości, ciepła i wsparcia. I tak właśnie zrobiłam. Byłam matką, żoną, gospodynią, powierniczką, pielęgniarką, kucharką – wszystkim, czego moja rodzina potrzebowała. Oddałam im całe serce.
Dzieci rosły, a mój dzień zaczynał się i kończył wokół nich. Odprowadzałam je do szkoły, gotowałam ich ulubione potrawy, dbałam o każde zadrapanie, każdą gorączkę, każdą łzę. Nigdy nie pytałam, czego ja potrzebuję. Najważniejsze było, żeby oni mieli wszystko, czego im brakowało.
Gdy mąż wracał z pracy zmęczony, czekała na niego ciepła kolacja i czysty dom. Nigdy nie narzekałam, że rzadko pyta, jak ja się czuję. Wiedziałam, że to jego sposób na okazywanie miłości – przez pracę, przez zapewnianie nam stabilności. Myślałam, że to wystarczy. Wtedy tak naprawdę nawet nie zastanawiałam się, czego chcę.
Dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu. Syn założył rodzinę w innym mieście, córka wyjechała za granicę. Byłam dumna, że udało mi się wychować ich na samodzielnych ludzi. Ale kiedy dom opustoszał, zaczęłam czuć, że coś jest nie tak.
Z początku wydawało mi się, że to tylko cisza, do której muszę się przyzwyczaić. Ale z każdym kolejnym dniem uświadamiałam sobie, jak bardzo brakuje mi ich obecności, ich rozmów, śmiechu. Mąż, choć wciąż był przy mnie, zaczął spędzać większość czasu przed telewizorem lub na spotkaniach z kolegami. Gdy próbowałam z nim porozmawiać, zwykle mówił: „Przesadzasz. Dzieci mają swoje życie, a my swoje. Powinnaś się cieszyć, że są szczęśliwi.”
Może miał rację, ale to nie zmieniało faktu, że czułam się coraz bardziej niewidzialna. Telefon od syna był coraz rzadszy, a gdy dzwonił, rozmowa ograniczała się do pytania, czy wszystko u mnie w porządku. Z córką widuję się raz na rok, gdy przyjeżdża na wakacje. Każda jej wizyta przypomina mi, jak bardzo oddaliliśmy się od siebie. Kiedyś opowiadała mi o wszystkim. Dziś mam wrażenie, że rozmawia ze mną z grzeczności.
Najbardziej zabolała mnie jedna sytuacja. W zeszłym roku zachorowałam i musiałam spędzić kilka tygodni w szpitalu. Zadzwoniłam do syna, prosząc, żeby mnie odwiedził. Powiedział, że jest bardzo zajęty w pracy, ale „jak tylko znajdzie chwilę, przyjedzie”. Czekałam każdego dnia, ale nie przyszedł. W końcu, po dwóch tygodniach, zadzwonił.
– Mamo, przepraszam, ale naprawdę nie miałem czasu. Wszystko w porządku? – zapytał, jakby to było coś zupełnie normalnego.
W porządku? Nie, nic nie było w porządku. Wtedy po raz pierwszy poczułam, jak bardzo jestem samotna. Jak bardzo, mimo tego, że przez całe życie dawałam z siebie wszystko, teraz nikt mnie nie potrzebuje.
Dziś, gdy siedzę przy kuchennym stole, patrząc na pusty dom, zastanawiam się, czy było warto. Czy warto było rezygnować ze swoich marzeń, swojego czasu, swojej przestrzeni, żeby wszystko poświęcić rodzinie? Kocham moje dzieci, ale czasami pytam siebie, czy one kochają mnie tak samo. Czy widzą we mnie coś więcej niż kogoś, kto kiedyś im wszystko dawał?
Czuję, jak łzy napływają mi do oczu, ale nie pozwalam im płynąć. Nie chcę, żeby ktoś widział mój ból – choć i tak nikt nie patrzy. W końcu jestem dla nich tylko tłem. A przecież kiedyś byłam ich całym światem.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Chciałam tylko ciepłych świąt z rodziną": Za 9 dni Wigilia, a liczy się tylko ich wygoda
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: TVP ujawnia szczegóły Sylwestra. Co już wiadomo