Każde dziecko pragnie miłości matki – czułości, wsparcia, tego nieuchwytnego poczucia bezpieczeństwa, które tylko ona może dać. Ja jednak nigdy tego nie doświadczyłam. Zamiast miłości, w moim życiu zawsze był strach. Zamiast wsparcia – chłód, złość i niezrozumienie.
Od najmłodszych lat wiedziałam, że moja mama nie jest jak inne matki. Inne dzieci opowiadały o wspólnych chwilach z mamą, o tym, jak przytulały się do nich przed snem, jak pomagały w odrabianiu lekcji. Ja zaś zawsze starałam się ukryć, zniknąć, schować w kącie, kiedy ona wracała do domu. Jej powroty były jak zbliżająca się burza, pełne gniewu i nieprzewidywalności. Zawsze istniała szansa, że najmniejsza rzecz – źle odłożona książka, brudna szklanka na stole – wywoła eksplozję, po której całe mieszkanie drżało od jej krzyków.
– Jesteś bezużyteczna! – słyszałam niemal codziennie. – Nic z ciebie nie będzie! Dlaczego ja muszę mieć takie dziecko?
Te słowa były jak trucizna, powoli sącząca się w moje serce. Przez lata próbowałam się przekonać, że to nieprawda, że może kiedyś zdobędę jej uznanie, jej miłość. Robiłam wszystko, co mogłam, by jej zadowolić – sprzątałam, uczyłam się pilnie, unikałam konfliktów. Ale nic nigdy nie było wystarczająco dobre.
Najgorsze były chwile, gdy patrzyła na mnie z tą zimną, przeszywającą obojętnością, jakby była rozczarowana, że w ogóle istnieję. Czułam, że jestem dla niej ciężarem, kimś, kogo nigdy nie chciała mieć. Czasami mówiła to wprost.
– Gdybym mogła, cofnęłabym czas i nigdy bym cię nie urodziła – powiedziała raz, po tym jak upadłam i stłukłam talerz. Te słowa wbiły się w moją duszę jak nóż. Jak mogła to powiedzieć? Jak można tak traktować własne dziecko?
Z biegiem lat zrozumiałam, że to, czego pragnęłam najbardziej – miłość matki – nigdy nie nadejdzie. Ona nie była zdolna do miłości. Była zimna, zgorzkniała, jakby świat i życie wyrwały z niej wszystko, co dobre, i zostawiły tylko ciemność. Ale najgorsze było to, że tej ciemności pozwalała zatruwać nasze życie.
Kiedy miałam 16 lat, postanowiłam uciec. Wtedy nie wytrzymałam. Pewnej nocy, po kolejnym z serii brutalnych krzyków, po tym jak rzuciła w moją stronę książką, spakowałam kilka rzeczy do plecaka i wyszłam z domu. Nie obchodziło mnie, dokąd pójdę. Wiedziałam tylko, że nie mogę tam zostać ani minuty dłużej.
Wędrowałam po mieście całą noc, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. W końcu zatrzymałam się na dworcu, siedząc na zimnej ławce, i płakałam, aż zabrakło mi łez. Czułam, że nie mam już siły, że nie ma dla mnie miejsca na świecie.
A jednak następnego dnia wróciłam. Bo mimo wszystko, mimo tego, jak bardzo mnie raniła, była moją matką. Ta nić, choć tak krucha i przesiąknięta bólem, wciąż istniała. Wróciłam, ale coś we mnie już umarło.
Teraz, lata później, patrzę na nią i widzę tylko cień tego, kim była kiedyś. Czas i jej własna złość zabrały jej zdrowie, siły, a w końcu i godność. Nadal potrafi powiedzieć coś okrutnego, rzucić we mnie spojrzenie pełne pogardy, ale ja już nie czuję tego, co kiedyś. Teraz wiem, że to ona jest tą, która straciła. Straciła swoje dziecko, straciła szansę na miłość i relację, której nigdy nie chciała zbudować.
Ciężko jest, gdy nie ma matki. Ale jeszcze trudniej, gdy matka jest potworem, który odmawia ci najprostszej rzeczy na świecie – miłości. Wiem, że nigdy jej nie dostanę. I choć to boli, z czasem nauczyłam się, że mogę przetrwać bez niej. Bo mimo wszystko, to ja decyduję, kim jestem, a nie ona.
To też może cię zainteresować: Alicja Bachleda-Curuś zradza prawdę o swoim synu. Te informacje znało niewiele osób
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Jesteś taka samolubna, że myślisz tylko o sobie": Przynajmniej raz pomogłabyś przy wnuku – powiedział syn do matki