Dzień mojego ślubu miał być najpiękniejszym dniem w moim życiu. Suknia z jedwabiu, bukiet białych róż, tłum uśmiechniętych gości – wszystko było dopięte na ostatni guzik. Do czasu, gdy zobaczyłam ją. Moją teściową.


Stała w drzwiach wejściowych, niczym zjawa z mrocznego snu. Wysoka i szczupła, ubrana w czarną suknię do ziemi, z czarnymi okularami skrywającymi jej oczy. Wyglądała jak wdowa po mężu, którego nigdy nie było.


Pierwsza reakcja to był szok. Goście zamilkli, muzyka przygasła, a wszyscy z niedowierzaniem patrzyli na tę ponurą postać. Ja sama czułam, jak krew odpływa mi z twarzy.


Teściowa, jakby nieświadoma zamieszania, powoli ruszyła w stronę pary młodej. Z każdym krokiem jej czarna suknia falowała wokół niej niczym mroczny omen. W końcu stanęła przed nami, a z jej ust wydobył się cichy szept: "Gratuluję wam".


W tym momencie coś we mnie pękło. Nie mogłam znieść tego smutku i żalu w jej oczach. Wiedziałam, że nie chodzi jej o złośliwość, ale o ból po stracie syna, którego kochała nad życie. Wiedziałam też, że nie chciała mojego ślubu.


Podszedłam do niej i objąłam ją. Poczułam, jak jej drżące ciało tuli się do mnie, a łzy spływają jej po policzkach. W tym momencie zrozumiałam, że muszę być dla niej silna. Musiałam jej pokazać, że kocham jej syna i że to z nim chcę spędzić resztę życia.


To też może cię zainteresować: Wojciech Szczęsny urażony. Czy zdąży powrócić do zdrowia na Euro 2024

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Nie planowałam powrotu do ojczyzny": Konflikty córek o moją własność zmuszają mnie do powrotu