Po pracy wróciłam do pustego mieszkania, zdjęłam buty, wstawiłam czajnik i usiadłam na kanapie. Bez pośpiechu, bez dzwoniącego telefonu, bez „mamo, możesz…?”. Cały weekend miał być mój. Lekarka tydzień wcześniej powiedziała mi wprost:

– Ma pani sześćdziesiąt lat, nadciśnienie, serce zmęczone. Jeśli się pani nie zatrzyma, skończy się to szpitalem. Proszę odpocząć, chociaż parę dni.

Obiecałam sobie, że w sobotę wyłączę budzik, w niedzielę pójdę na spacer sama, może przeczytam wreszcie książkę, która leży od pół roku na szafce nocnej.

W tym momencie zadzwonił telefon.

Na wyświetlaczu – „Córka”.

– Mamo, co robisz w weekend? – jej głos był jak zawsze szybki, zdyszany.

– Nic. – Uśmiechnęłam się. – Właśnie nic. Chcę odpocząć. Lekarka kazała mi wreszcie pomyśleć o sobie.

– Super, to się idealnie składa – wypaliła. – Bo ja z Kubą mamy szkolenie z pracy, całe dwa dni. Nie mamy co zrobić z dzieciakami. Przywieziemy ci je jutro rano, dobrze? Tylko na weekend, w niedzielę wieczorem po nie wpadniemy.

Serce mi zjechało do żołądka.

– Córeczko, ale ja… – zaczęłam ostrożnie. – Ja naprawdę chciałam ten weekend spędzić spokojnie. Źle się ostatnio czuję, wiesz o tym. Mówiłam ci o badaniach, o tych zawrotach głowy…

– Mamo – westchnęła. – Nie przesadzaj. Z dziećmi ci będzie raźniej. Przecież je kochasz.

– Kocham – wyszeptałam. – Ale jestem zmęczona. Naprawdę zmęczona.

Po drugiej stronie zapadła krótka cisza. A potem usłyszałam ten ton, którego nienawidzę – ten zimny, stanowczy, dorosły.

– Mamo, ja też jestem zmęczona, ale jakoś muszę. – Głos miała twardy. – Nie mogę nie jechać, to ważne. Ty jesteś babcią, od czegoś jesteś, prawda? Zajmiesz się nimi. Do zobaczenia jutro.

Nie zdążyłam zaprotestować. Rozłączyła się.

W sobotę o ósmej rano dzwonek rozerwał mieszkanie na pół.

Otworzyłam drzwi w dresie, z włosami związanymi w byle jaki kok. W progu stała córka, z kurtką tylko narzuconą, za nią dwójka wnuków – jeden z plecakiem, drugi z pluszowym misiem pod pachą.

– No, wchodźcie szybko, bo się spieszymy – ponaglała, wciskając mi w ręce siatkę.

– Tu masz ich ubrania, tu jedzenie, a tu… – podała mi jeszcze torbę – …leki małego, jakby się rozkaszlał. Powinno być wszystko.

Pochyliła się, dała mi szybki buziak w policzek.

– Jesteś kochana, mamo. Uratujesz nam tyłek!

– Poczekaj – złapałam ją za rękaw. – Możemy chociaż… porozmawiać?

– Mamo, nie teraz – prychnęła. – Jesteśmy spóźnieni. Zadzwonię potem.

I już jej nie było. Zostały tylko dzieci, torby i echo trzaśniętych drzwi.

– Babciu, a co na śniadanie? – spytał starszy, rzucając plecak pod wieszak. – Mama mówiła, że u ciebie zawsze jest coś dobrego.

Wzięłam głęboki oddech.

– Zaraz coś zrobimy – uśmiechnęłam się do nich, choć w środku miałam ochotę usiąść na podłodze i płakać.

Włączyłam czajnik. Zawarczał. Razem z nim zawyło mi w głowie: „Ten weekend miał być dla mnie…”.

Zamiast ciszy – kłótnie o klocki.
Zamiast książki – bajki w telewizji.
Zamiast spaceru w swoim tempie – bieganie za młodszym, który wszędzie chciał włożyć ręce.

Kochałam ich. Naprawdę. Ale każdy krzyk, każde „babciu, chodź!”, każde „babciu, chce mi się pić” wbijało się we mnie jak szpilka, bo przypominało, że znowu jestem na ostatnim miejscu.

O szesnastej byłam tak wykończona, że ręce mi się trzęsły. Zupę prawie wylałam, kiedy mały szarpnął mnie za rękaw.

– Babciu, a pobawisz się ze mną w chowanego?

– Zaraz, skarbie – powiedziałam. – Babcia musi chwilkę usiąść, dobrze? Tylko chwileczkę.

– Mama mówiła, że u babci jest zawsze wesoło – odpowiedział poważnie. – Że babcia nie jest zmęczona jak mama.

Te słowa uderzyły mnie mocniej niż wszystko inne.
W ich oczach byłam „ta, która ma czas”. Dla córki – „ta, która ma obowiązek”.

Dla samej siebie – nikim.

Wieczorem, kiedy wreszcie położyłam chłopców spać, kręgosłup palił mnie żywym ogniem. W łazience spojrzałam w lustro. Podkrążone oczy, blada twarz, włosy splątane.

„Tak wygląda babcia, która miała w weekend odpocząć” – pomyślałam gorzko.

O dwudziestej trzeciej zadzwoniła córka.

– I jak tam? – zapytała, jakby oddała mi do przypilnowania dwa kwiatki w doniczce. – Dają ci się we znaki?

– Jestem wykończona – odpowiedziałam szczerze. – Nie miałam dziś siły nawet usiąść na pięć minut. Czułam się słaba, zakręciło mi się kilka razy w głowie.

Potem dodałam, starając się, by głos nie drżał:

– Prosiłam cię, żebyś mi dała ten weekend. Naprawdę go potrzebowałam.

Westchnęła ciężko.

– Mamo, Ty zawsze przesadzasz – rzuciła. – To tylko dwa dni. My z Kubą też jesteśmy zmęczeni, ale jakoś nikt nam dzieci nie bierze na miesiąc, żebyśmy mogli „odpocząć”.

Coś we mnie pękło.

– Bo to twoje dzieci – powiedziałam ostro. – Nie moje.

Zapadła cisza.

– Słucham? – jej głos zrobił się lodowaty.

– Kocham je – kontynuowałam, zanim zdążyła wybuchnąć. – Kocham je nad życie. Ale ja już je urodziłam, swoje. Ciebie wychowałam. Wstawałam po nocach, chodziłam na wywiadówki, siedziałam z tobą przy gorączce. Tamtą swoją pracę już zrobiłam. Teraz moje ciało nie wytrzymuje tego, co ty na mnie wrzucasz.

– Nikt na ciebie nic „nie wrzuca” – przerwała. – Chciałam tylko trochę pomocy.

– To nie było „trochę” – odpowiedziałam. – Nawet mnie nie zapytałaś, czy mogę. Po prostu mi oznajmiłaś. Jakbyś zamawiała usługę.

Łzy pocięły mi policzki.

– Wiesz, jak się poczułam? Jak darmowa opiekunka, którą nie interesuje, co lekarz powiedział o jej zdrowiu.

Po drugiej stronie telefonu usłyszałam parsknięcie.

– Zaczyna się – stwierdziła. – Od kiedy chodzisz do tej kardiolog, ciągle słyszę tylko „jestem zmęczona, lekarz powiedział”. Ja nie miałam „lekarza”, kiedy ty byłaś mała, tylko cię brałam na ręce i robiłam, co trzeba.

– Miałam wtedy trzydzieści lat, nie sześćdziesiąt! – podniosłam głos. – I nie miałam nadciśnienia!

Dłonie drżały mi tak mocno, że musiałam usiąść.

– Mamo – jej głos stał się ostry jak nóż. – Czyli chcesz mi powiedzieć, że nie mogę już liczyć na ciebie? Że co, mam zrezygnować z pracy, bo babcia „potrzebuje weekendu dla siebie”?

Parsknęła pogardliwie.

– Gratuluję. Zawsze myślałam, że jak coś się dzieje, mogę na ciebie liczyć. Widocznie się pomyliłam.

To było jak uderzenie.

Tak łatwo zamieniła moje „nie daję rady” w „zdradę”. Moje zdrowie – w jej krzywdę.

– Zawsze mogłaś na mnie liczyć – powiedziałam cicho. – Ale ty zaczęłaś brać to za pewnik. Jak prąd w gniazdku. Zapomniałaś, że ja też jestem człowiekiem, nie instytucją.

Wzięłam głęboki oddech i dodałam zdanie, którego bałam się od dawna:

– Od tej pory będę brała dzieci, kiedy naprawdę dam radę. Nie wtedy, kiedy ty zdecydujesz, że muszę.

– To szantaż? – zapytała.

– To granica – odpowiedziałam.

I po raz pierwszy to ja zakończyłam rozmowę.

Niedziela była jeszcze trudniejsza. Dzieci czuły napięcie, były marudne, kłóciły się o wszystko. Młodszy rozpłakał się, bo chciał do mamy.

– Mama musi pracować – tłumaczyłam, tuląc go. – Ale kocha cię.

„A ja?” – pomyślałam. – „Ja już nie mogę po prostu być babcią. Jestem amortyzatorem między jej życiem a jej wyborem”.

Kiedy wieczorem córka przyszła po dzieci, nie wchodziła nawet do środka. Stała w drzwiach, skrzyżowane ręce, chłodny wzrok.

– Spakowane? – zapytała sucho.

– Tak – odpowiedziałam.

Młodszy rzucił mi się na szyję.

– Babciu, przyjadę za tydzień! – zawołał wesoło.

Córka spojrzała na mnie ostrzegawczo.

– Niech babcia się zastanowi, czy będzie miała „siły” – powiedziała ostentacyjnie, prawie teatralnie. – Żeby znowu się biedna nie zmęczyła.

Podniosłam wzrok.

– Przyjedziecie, jak ustalimy to razem, a nie jak mi oznajmisz, że mi dzieci podrzucasz – powiedziałam spokojnie, choć głos drżał. – Nazywaj mnie egoistką, jeśli chcesz. Ale ja już nie dam się zajechać. Nie po to wychowałam dziecko, żeby teraz w zamian stracić zdrowie.

Zobaczyłam, jak jej twarz drga – między złością, wstydem a… może cieniem zrozumienia.

– Wiesz co, mamo? – wysyczała. – Zawsze byłaś dramatyczna. Zawsze wszystko „na śmierć i życie”. Teraz też.

Wzięła dzieci za ręce.

– Idziemy.

Zeszli po schodach, a ja zostałam w drzwiach z pustymi rękami i sercem, które tłukło się jak ptak w klatce.

Minęły dwa tygodnie. Telefony ucichły. Tylko raz wysłałam SMS: „Jak dzieci?”. Odpisała krótko: „Dobrze”.

Siedziałam wieczorami na kanapie w ciszy, której podobno tak potrzebowałam. Ale teraz ta cisza dźwięczała mi w uszach jak kara.

Z jednej strony – pierwszy raz od dawna przesypiałam całe noce. Ciśnienie się ustabilizowało. Nie musiałam biec po pracy prosto po wnuki.

Z drugiej – brakowało mi ich śmiechu, ich rączek na mojej szyi, ich „babciu, opowiedz bajkę”.

Pomyślałam: czy naprawdę nie dało się tego zrobić inaczej?
Czy musiałam aż tak ostro? Czy ona naprawdę nic nie rozumie, czy po prostu boi się, że zostanie z tym wszystkim sama?

Pewnego wieczoru, kiedy już prawie odkładałam telefon, zadzwonił.

– Mamo… – usłyszałam cichy głos córki. – Możemy porozmawiać?

Usiadłam.

– Możemy.

– Może przesadziłam – powiedziała po chwili. – Tylko… ja też jestem zmęczona. W pracy nacisk, w domu dzieci, kredyt. Zawsze miałam w głowie, że ty jesteś. Że jak naprawdę się sypie, zadzwonię i przywiozę dzieci. Jak mi powiedziałaś „nie”, to poczułam, jakbyś mnie zostawiła.

Wzięłam głęboki oddech.
Łzy same popłynęły.

– Ja cię nie zostawiam – wyszeptałam. – Ja tylko nie chcę, żebyś mnie zużyła do końca. Ja też się boję. Boję się, że któregoś dnia naprawdę mnie zabraknie, jeśli tak dalej będzie. Co wtedy zrobisz?

Milczała długo.

– No właśnie – powiedziała w końcu. – Może muszę się nauczyć, że babcia to nie darmowa opiekunka 24/7.

Zaśmiała się słabo.

– Może musimy usiąść i ustalić kiedy możesz, a kiedy nie. Jak człowiek z człowiekiem. A nie jak szef z pracownikiem na telefon.

– Właśnie tego potrzebuję – odpowiedziałam. – Nie chcę wybierać między tobą a sobą. Chcę, żebyś widziała we mnie mamę, babcię, ale też… kobietę, która ma swoje granice.

Nie będzie tu cukierkowego zakończenia.
Nie było jednego „przepraszam”, które zmyło wszystko.

Były rozmowy, łzy, nieporadne próby ułożenia grafiku, „ten weekend dla mnie, ten dla was”. Były momenty, kiedy znowu czułam się wykorzystywana. I takie, kiedy ona dzwoniła i mówiła:

– Mamo, tym razem sobie odpuść. Załatwiłam opiekunkę. Ty odpocznij.

Ale ten jeden weekend, kiedy pokłóciłam się z córką, bo podrzuciła mi dzieci, gdy ledwo stałam na nogach, był przełomem.

Dramatycznym, bolesnym, pełnym słów, których żałuję.

A jednak koniecznym.

Bo czasem dopiero wtedy, gdy matka powie „dość”, dziecko widzi w niej człowieka, a nie wiecznie dyspozycyjną instytucję o nazwie „babcia”.

To też może cię zainteresować: Poruszający napis na urnie Agnieszki Maciąg. Rodzina ujawniła jej ostatnią wolę

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Elżbieta Dmoch ma powody do świętowania. Wreszcie doczekała się sprawiedliwości