Nasze nie wyfrunęło. Rozsiadło się wygodnie, rozłożyło skrzydła na kanapie i czekało, aż mu jeszcze podłożymy poduszkę.
Marek ma trzydzieści pięć lat. Według niego – „za mało, żeby się dorobić własnego kąta, za dużo, żeby mu rodzice wchodzili w życie”.
Według nas – wystarczająco dużo, żeby przynajmniej po sobie pozmywać.
Wracaliśmy po pracy – ja z bolącymi plecami z kasy w markecie, mąż z magazynu – a w domu zawsze ten sam obrazek: syn przed komputerem, słuchawki na uszach, talerz po obiedzie z poprzedniego dnia wyschnięty na biurku, trzy kubki z resztkami kawy.
– Marek, mógłbyś chociaż śmieci wynieść? – prosiłam.
– Zaraz – rzucał, nie odrywając wzroku od ekranu.
„Zaraz” rozciągało się w wieczność. Śmieci w końcu wynosił ojciec, bo „nie będzie much w domu hodował”.
Na początku tłumaczyliśmy go przed sobą.
– Ciężkie czasy – mówił mąż. – Jakby zarabiał tyle, co my kiedyś, dawno by się wyniósł.
– Daj mu czas – dodawałam. – Młodzi mają teraz inaczej. Wynajmy drogie, kredyty nieosiągalne.
Płaciliśmy więc rachunki, kupowaliśmy jedzenie, praliśmy jego rzeczy. On „dokładał się, jak mógł” – czyli raz na jakiś czas rzucił parę stówek na stół z miną dobroczyńcy.
– Ja też muszę mieć coś z życia – powtarzał. – Nie będę przecież tyrpał tylko na rachunki.
Jakbyśmy my żyli powietrzem.
Któregoś dnia wróciłam później. Zostałam w pracy dłużej, bo koleżanka zachorowała.
Marek leżał na kanapie, w ręku telefon, w tle grał telewizor. Na stole – brudne talerze, ślady po sosie, puste paczki po chipsach.
– Co jadłeś? – zapytałam.
– Coś tam sobie zrobiłem – wzruszył ramionami. – Spaghetti z tego sosu ze słoika.
– A nie mogłeś przynajmniej wstawić naczyń do zmywarki?
Spojrzał na mnie, jakbym go obraziła.
– Mamo, ogarnij się, proszę – mruknął. – Jestem po pracy, odpoczywam. Ty masz wolne wcześniej, to możesz to zrobić. Poza tym i tak wszystko układasz po swojemu.
Stałam z torebką w ręku jak głupia. „Ty masz wolne wcześniej”. Dla niego mój czas w domu to nie odpoczynek, tylko dyspozycyjność.
Z czasem było tylko gorzej.
– Mamo, wypierz mi koszule na jutro, bo nie mam w czym iść – wołał o 22:00.
– Mamo, nie ma nic do jedzenia – mówił nad pełną lodówką, w której „nic” oznaczało, że trzeba coś ugotować.
– Tato, pożycz mi tysiąc, oddam za dwa tygodnie – rzucał między drzwiami.
Dwa tygodnie nigdy nie przychodziły.
Próbowaliśmy z mężem rozmawiać.
– Marek, trzeba się zastanowić nad przyszłością – zaczął ojciec. – Ile jeszcze będziesz z nami mieszkał? Może poszukasz pokoju, kawalerki… Musisz się usamodzielnić.
Syn wybuchnął.
– Czyli co? Chcecie się mnie pozbyć? – wrzasnął. – Całe życie mnie wychowywaliście, a teraz przeszkadzam? Jakbym się włóczył po melinach, rozumiałbym. Ale ja pracuję, nie piję, nie ćpam! Lepiej się cieszcie, że jestem w domu, a nie pod mostem!
A potem trzasnął drzwiami i zamknął się w swoim pokoju.
My zostaliśmy przy kuchennym stole, w ciszy, która ważyła tonę.
Pękłam, gdy lekarz powiedział mi w gabinecie:
– Ma pani nadciśnienie w takim stanie, że to cud, że jeszcze nie wylądowała pani na oddziale. Stres? Przeciążenie?
Wróciłam do domu z receptą i tym jednym słowem w głowie: stres.
Zastałam ten sam obrazek: Marek przed komputerem, mąż w fotelu, telewizor łomocze.
– Marek, wynieś śmieci – powiedziałam.
– Za chwilę.
– Marek, pomóż mi chociaż rozwiesić pranie, boli mnie kręgosłup.
– Mamo, ja teraz nie mogę, mam turniej.
– Marek, posprzątaj kuchnię po kolacji.
– Przecież ty też jesz, to posprzątaj przy okazji.
Usiadłam na krześle, żeby nie upaść.
– Wiesz, że lekarz powiedział, że mogę dostać zawału? – powiedziałam nagle. – Że jestem tak przemęczona, że organizm mówi „dość”?
Wzruszył ramionami.
– To zwolnij – mruknął. – Nie sprzątaj tyle, nikt ci nie każe.
Zaśmiał się z czegoś na ekranie.
Jakby nie zauważył, że mu właśnie powiedziałam, że mogę umrzeć.
Tej nocy nie spałam. Mąż też się przekręcał z boku na bok.
– Ja już nie chcę tak żyć – wyszeptałam w ciemności. – Nie chcę wracać do domu, w którym jestem służącą. Nie matką.
– Co proponujesz? – spytał.
Najpierw w głowie pojawiło się: „wyrzucić go”. Potem pomyślałam, jak by to wyglądało: awantury, płacz, dramaty, tłumaczenie się rodzinie, że „wygoniliśmy własne dziecko”.
I nagle przyszło coś innego.
– A może… to my się wyniesiemy – powiedziałam powoli. – Sprzedamy mieszkanie, kupimy coś małego, albo wynajmiemy. Zostawimy mu trochę pieniędzy, niech sobie radzi. Przestaniemy być służbą we własnym domu.
Zapadła cisza.
– My? – mąż usiadł na łóżku. – Mieszkamy tu tyle lat…
– Mieszkaliśmy tu z naszym synem – poprawiłam. – Teraz mieszkamy z dorosłym mężczyzną, który traktuje nas jak hotel z obsługą. Jeśli on z tego hotelu nie wyjdzie, to my musimy.
Plan dojrzewał kilka tygodni.
Poszliśmy do banku, do biura nieruchomości. Okazało się, że nasze mieszkanie, spłacane przez całe życie, ma wartość, za którą spokojnie kupimy małe, dwupokojowe w tańszej dzielnicy, a jeszcze coś zostanie.
– Damy Markowi jego część – zdecydowałam. – Niech ma start. Ale niech to będzie naprawdę start, a nie bilet na darmowe utrzymanie.
Nie mówiliśmy mu nic, dopóki wszystko się nie dopięło. Zbyt dobrze go znaliśmy – każdy nasz zamiar potrafił utopić w awanturze.
Pewnego wieczoru usiedliśmy z nim przy stole.
– Marek – zaczął mąż – sprzedajemy mieszkanie.
Syn się roześmiał.
– Gdzie się wynosimy? – zapytał. – Na wieś? Super, może wreszcie będę miał własny pokój bez tych wszystkich twoich firanek, mamo.
– My się wynosimy – poprawiłam. – Ty zostajesz. Z pieniędzmi, które ci przepiszemy. Z pracą, którą masz. Z głową, którą – mam nadzieję – w końcu zaczniesz używać.
Zbladł.
– Co? – wydukał. – Chcecie mnie zostawić? Jak psa?
– Pies ma lepiej – wtrąciłam. – Przynajmniej czasem merda ogonem z wdzięczności.
Wzięłam głęboki oddech.
– Marek, jesteś dorosły. Traktujesz nas jak służbę. My mamy po sześćdziesiąt parę lat. Chcemy pożyć ostatnie lata w domu, w którym nie będziemy się potykać o twoje skarpetki i prośby o pożyczkę. Pomogliśmy ci, jak mogliśmy. Teraz kolej na ciebie.
Wyciągnęłam z teczki dokumenty.
– Tu jest umowa sprzedaży. Tu – kwota, którą przelejemy na twoje konto. Możesz wynająć kawalerkę, możesz wziąć kredyt z tym wkładem, możesz sobie kupić namiot i mieszkać w lesie. To jest twoje życie. My z niego schodzimy.
Krzyczał.
Zarzucał nam, że jesteśmy egoistami.
Że „wyrzucamy go na ulicę”.
Że „rodzice tak nie robią”.
Siedziałam spokojnie, choć w środku rozrywało mnie poczucie winy.
Ale pod tym wszystkim było coś jeszcze – ulga. Pierwsza od wielu lat.
– Gdybyśmy cię wyrzucali na ulicę – powiedział mąż – nie dostałbyś ani grosza. Dajemy ci tyle, ile jesteśmy w stanie. Reszta należy do ciebie. My już swoje zrobiliśmy.
Dziś mieszkamy w mniejszym mieszkaniu, dalej od centrum, za to bliżej parku. Ja mam swoje krzesło przy oknie, mąż swoje radio i działkę. Robimy zakupy dla dwóch osób, pranie dla dwóch osób, obiady dla dwóch osób.
Telefon czasem dzwoni.
– Mamo, nie wiem, jak się płaci rachunki w internecie – narzeka Marek. – Nikt mnie nie nauczył.
– To się naucz – odpowiadam. – Jesteś dorosły.
– Tato, wiesz, ile kosztuje wynajem?! – oburza się innym razem. – To jest chore!
– Witamy w dorosłości – mówi mąż. – My płaciliśmy całe życie. Czas, żebyś też coś poczuł.
Czy cierpię? Tak.
Jest we mnie żal, że nasze dziecko nie stało się partnerem, tylko pasażerem na gapę, którego musieliśmy wysadzić z pociągu inaczej, niż planowaliśmy.
Ale kiedy rano parzę kawę i nie potykam się o jego buty, kiedy wieczorem mogę usiąść bez wyrzutów sumienia, że „syn znowu siedzi sam”, myślę:
Może w końcu przestaliśmy być służbą.
Może wreszcie jesteśmy znowu… tylko sobą.
To też może cię zainteresować:
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: