Kiedy urodziła się Marta, miałam 23 lata, głowę pełną planów i indeks na ostatnim roku studiów. Chciałam zostać nauczycielką, marzyłam o własnej klasie, o dzieciach, które będę prowadzić przez życie.

– Albo dziecko, albo kariera – powiedział wtedy mój mąż. – Ja z niemowlakiem w pieluchach siedzieć nie będę.

Zostałam w domu. Zdawało mi się, że robię to z miłości. Zrezygnowałam ze studiów, bo ktoś musiał „poświęcić się dla rodziny”. Ktoś – czyli ja.

Marta była moim światem. To ja siedziałam po nocach przy gorączce. Ja szyłam jej przebrania na bale. Ja brałam dodatkowe fuchy – sprzątanie u bogatszych, szycie poprawek, żeby miała na kolonie, na nowe buty, na wymarzoną gitarę.

– Musisz mieć lepiej niż ja – powtarzałam jak mantrę. – Ja sobie poradzę.

Mąż odszedł, gdy Marta miała trzynaście lat. Zostawił kartkę: „Mam dość tego życia”. Bez alimentów, bez słowa wyjaśnienia.

– I tak go nie potrzebujemy – powiedziałam wtedy córce. – Ja ci wystarczę.

Pracowałam na dwa etaty – sprzątaczka w szkole rano, wieczorami na kasie w sklepie. Marta miała wszystko: korepetycje, wyjazdy, telefon „jak rówieśnicy”.

– Tylko się ucz – prosiłam. – Żebyś nie była uzależniona od faceta.

Patrzyła na mnie z góry już wtedy.

– Mamo, ty dramatyzujesz – mówiła. – Teraz czasy są inne.

Kiedy poszła na studia do dużego miasta, sprzedałam obrączkę. Za te pieniądze opłaciłam jej pierwszy pokój w akademiku.

– Mamo, po co? – zapytała raz, ale bez większego sprzeciwu. – Przecież mogłabyś mieć coś dla siebie.

Dla siebie. To sformułowanie zawsze brzmiało obco.

Ja wszystko miałam „dla niej”.

Zaczęłam rozumieć, że coś jest nie tak, gdy Marta po studiach wróciła „na chwilę” do domu.

– Tylko na parę miesięcy, mamo – obiecała. – Do czasu, aż stanę na nogi. Pomożesz mi trochę, co?

„Trochę” oznaczało: pranie jej rzeczy, gotowanie jej ulubionych dań, pożyczanie pieniędzy „do wypłaty”, która zawsze znikała szybciej, niż się pojawiała.

– Tylko tym razem – mówiłam do siebie. – Jeszcze trochę jej pomogę, a potem już będzie samodzielna.

Kiedy poznała Michała i zaszła w ciążę, znowu nadstawiłam plecy.

– Mamo, ty się znasz na dzieciach – tłumaczyła. – Ja nie mam pojęcia o pieluchach. Pomożesz mi, prawda?

Oczywiście, że pomogłam. Zrezygnowałam z dorabiania, żeby zająć się wnuczką. Wstawałam w nocy, chodziłam na spacery, gotowałam obiad, kiedy Marta wracała z pracy.

– Bez ciebie bym nie dała rady – powtarzała.

Te słowa były jak nagroda. Głaskały moje zmęczone serce. Nie zauważałam, że w zamian coraz mniej dostaję.

Potem się pokłócili. Ona i Michał. Krzyki, trzaskanie drzwiami, wymówki.

– Wyprowadził się – oznajmiła pewnego dnia. – Zostałam sama. Mamo, musisz mi teraz bardziej pomagać, rozumiesz? Nie mogę wszystkiego ciągnąć sama.

„Musisz”. To słowo przestało mnie wtedy drapać po uszach. Stało się czymś oczywistym.

Marta wymyśliła, że skoro „jestem na emeryturze”, to mam czas.

– To, że nie pracujesz zawodowo, nie znaczy, że masz siedzieć bezczynnie – mówiła. – Możesz spokojnie zająć się małą. Ja muszę robić karierę, żeby nam było lepiej.

Rano więc odbierałam wnuczkę od niej, kiedy szła do pracy. Karmiłam, przebierałam, usypiałam. W międzyczasie robiłam zakupy, czasem płaciłam rachunek „bo Marta miała gorszy miesiąc”.

– Oddam ci później – rzucała od niechcenia. – Teraz mi się nie spina.

„Później” nigdy nie przychodziło.

Najbardziej boli mnie jedno wspomnienie.

Były moje urodziny. Siedemdziesiąte.

Myślałam – głupia – że może tym razem pomyśli o mnie. Że powie: „Mamo, nie zajmuj się dziś małą, chodź, pójdziemy gdzieś, odpoczniesz”.

Zamiast tego rano zadzwoniła:

– Mamo, pamiętasz, że dziś masz wziąć Zosię? Ja mam ważne spotkanie, nie mogę z nią zostać. A, no i… wszystkiego najlepszego, pa!

Stałam na środku kuchni z telefonem w ręku.

– Dziękuję – wyszeptałam do ciszy.

Urodzinowy tort kupiłam sobie sama. Najtańszy sernik w markecie. Zjadłam kawałek po cichu, kiedy Zosia zasnęła po obiedzie.

Wieczorem przyszła Marta. Zmęczona, z telefonem przyklejonym do ręki.

– O, ciasto – rzuciła. – Mogłaś zadzwonić, to bym coś wzięła po drodze, a nie ty tu sama latasz.

– Dzisiaj są moje urodziny – przypomniałam.

Przewróciła oczami.

– Wiem, mamo, mówiłam ci rano. No wszystkiego najlepszego… – pocałowała mnie w policzek, nie odrywając wzroku od ekranu. – Wybacz, ale ja teraz mam taki chaos, że naprawdę nie mam głowy do celebrowania.

„Nie ma głowy” – powiedziała do kobiety, która oddała jej całe swoje życie.

Przełom przyszedł w najmniej spodziewanym momencie.

Pewnego dnia zadzwoniła:

– Mamo, potrzebuję od ciebie przysługi.

Tym razem głos miała twardszy niż zwykle.

– Jakiej? – zapytałam.

– Musisz przepisać swoje mieszkanie na mnie – powiedziała wprost. – Tak będzie bezpieczniej. Jak coś ci się stanie, to ja będę miała zabezpieczenie, a Zosi łatwiej będzie potem.

Zaszumiało mi w uszach.

– Przepisać… mieszkanie? – powtórzyłam.

– No tak – jakby to była oczywistość. – Przecież i tak po tobie będzie moje. Po co mamy potem latać po sądach? Zrobimy darowiznę, będę miała zdolność kredytową, kupię sobie większe. Ty zostaniesz tu, wszystko będzie jak było. Tylko na papierze inaczej.

– A jak mnie wyrzucisz? – zapytałam cicho, pół żartem, pół serio.

Roześmiała się.

– Mamo, nie rób z siebie ofiary. Przecież wiesz, że nigdy bym tak nie zrobiła. Ale pomyśl, ile ja dla ciebie robię. Wożę cię do lekarzy, robię zakupy, załatwiam sprawy…

Zabrakło mi tchu.

To ja całe życie robiłam dla niej. A teraz słyszałam, że to ona ma poczucie, że coś mi „świadczy”.

– Muszę się zastanowić – wydukałam.

– Nad czym tu się zastanawiać? – zirytowała się. – Czasem mam wrażenie, że ty w ogóle nie doceniasz tego, jak cię wspieram.

Odłożyłam słuchawkę i usiadłam.

„Nie doceniam, jak ona mnie wspiera”.

Poczułam, jak coś we mnie umiera. Nie miłość. Złudzenia.

Tej nocy nie spałam. Wszystkie sceny z życia przedefilowały mi przed oczami: ja, stojąca nad garnkiem, nad żelazkiem, nad łóżeczkiem, z mopem, z torebkami pełnymi zakupów. Ja, sprzedająca własną biżuterię, żeby opłacić jej studia. Ja, siedząca w kolejce do lekarza z wnuczką, bo „Marta musi być w pracy”.

I ona – dorosła kobieta – która patrzy na mnie jak na zasób. Jak na bankomat, kucharkę i darmową nianię w jednym.

Rano podjęłam decyzję.

Kiedy przyszła po Zosię, zaprosiłam ją do stołu.

– Usiądź – powiedziałam. – Musimy porozmawiać.

Spojrzała podejrzliwie.

– Znowu dramat? – mruknęła.

– Nie dramat – odparłam. – Granice.

Zamarła.

– Czego ty ode mnie chcesz, mamo? – uniosła głos. – Całe życie robię, co mogę, żeby było dobrze. Teraz jeszcze robisz ze mnie potwora?

– Nie – pokręciłam głową. – Potworem zrobiłam cię ja. Pozwalając, żebyś uważała, że ci się należę. Że moje pieniądze, mój czas, moje mieszkanie – to po prostu przedłużenie ciebie.

Wzięłam głęboki oddech.

– Nie przepiszę na ciebie mieszkania – powiedziałam wyraźnie. – To jest moje zabezpieczenie na starość. Jeśli kiedyś będę wymagać opieki, nie chcę być dla ciebie ciężarem, który trzeba upchnąć w kącie. Wynajmę opiekunkę, pójdę do domu spokojnej starości. Ale nie oddam ci wszystkiego, żeby potem prosić o prawo do własnego łóżka.

Zrobiła się czerwona.

– Ty mi nie ufasz? – krzyknęła. – Po tylu latach?!

– Nie ufam temu, jak nauczyłam cię traktować mnie – poprawiłam. – Kiedy prosisz o pomoc, ja robię, zanim skończysz zdanie. Kiedy pożyczasz pieniądze, nie pytam, czy oddasz. Kiedy prosisz, żebym zajęła się Zosią, nie liczę godzin. A ty nawet nie zauważasz, że ja też mam swoje życie. Może skromne, ale moje.

Milczała chwilę.

– Czyli co? – zapytała lodowato. – Przestaniesz mi pomagać? Zostawisz mnie samą z tym wszystkim?

Spojrzałam na wnuczkę bawiącą się na dywanie.

– Nie – powiedziałam. – Będę pomagać, ale wtedy, kiedy będę mogła i chciała. Nie dlatego, że muszę. I nie kosztem siebie.

Po chwili dodałam:

– A przede wszystkim – przestanę udawać, że wszystko jest w porządku.

Tego dnia wyszła trzaskając drzwiami.

– Zawsze byłaś męczennicą – rzuciła na odchodne. – Teraz widzę, że robisz z siebie ofiarę tylko po to, żeby mieć mnie na sumieniu.

Zostałam w kuchni sama. Chciało mi się wyć.

Nie dlatego, że mnie obraziła.

Dlatego, że miała trochę racji: całe życie stawiałam ją na piedestale, a siebie na ołtarzu.

Dzisiaj uczę się schodzić z tego ołtarza.

Pomału, z bólem kolan i serca.

Poświęciłam dla córki wszystko i mam „za swoje”.
Na stare lata zostałam z egoistką, która wykorzystuje własną matkę.

Ale jeszcze bardziej zostałam z sobą – kobietą, która musi się nauczyć, że miłość to nie jest oddanie wszystkiego aż do ostatniej kropli.

Bo kiedy oddasz wszystko, dziecko może nie zobaczyć poświęcenia.

Może zobaczyć tylko… wygodną oczywistość.

To też może cię zainteresować: Andrzej Duda z nowym świadczeniem. Kwota robi wrażenie, inni emeryci mogą pozazdrościć

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Napięcie eksplodowało w Polsat News. Doszło do ostrego starcia na wizji