Najbardziej zdziwiło mnie, że chyba serio wierzy, że lodówka zapełnia się sama, a skarpetki mają wbudowany GPS prowadzący prosto do pralki.

Zanim zamieszkaliśmy razem „na poważnie”, wszystko wyglądało jak z reklamy proszku do prania.

– Ale ty masz porządek – zachwycał się, kiedy wpadał do mnie na kolację. – Taki ładny zapach, wszystko na swoim miejscu. Ja to jestem bałaganiarz, ale jak będziemy razem, to się nauczę.

Głupia – wierzyłam.

Gotowałam mu obiadki, sprzątałam po wspólnych weekendach, prałam jego rzeczy „przy okazji”. Myślałam: „No przecież się odwdzięczy, jak będziemy małżeństwem. Wspólny dom, wspólne obowiązki”.

Pierwszego dnia po ślubie obudziłam się w naszym mieszkaniu – już nie moim.

Marek leżał rozłożony jak król na łóżku.

– Kochanie – mruknął, gdy wstałam – zrobisz śniadanie? W końcu jesteśmy już jak prawdziwa rodzina.

Uśmiechnęłam się. „Pierwszy dzień, niech mu będzie”.

Zrobiłam jajecznicę, kanapki, kawę. Po śniadaniu on wstał, pocałował mnie w czoło.

– Pyszne, jak zawsze. Idę się odmeldować w pracy, a ty… no, ogarniesz tu, tak?

„Ogarniasz tu” to było hasło, które otworzyło drzwi do piekła.

Z tygodnia na tydzień lista rzeczy, które „same się robią”, rosła.

Zakupy – same.
Obiady – same.
Pranie, prasowanie, zmywanie, wynoszenie śmieci – też same.

Wracałam z pracy po ośmiu godzinach, wchodziłam do mieszkania, a tam pobojowisko.

Na stole okruchy po kanapkach, w zlewie góra talerzy, w salonie jego skarpetki w różnych stadiach śmierci biologicznej.

– Co tu się stało? – zapytałam któregoś dnia.

Marek spojrzał znad telefonu.

– Nic. Normalny dzień. Coś nie tak?

– A nie mógłbyś chociaż wstawić naczyń do zmywarki?

Wzruszył ramionami.

– Wstawisz później, nie? – rzucił. – Zawsze to robisz lepiej.

To „lepiej” było jak trucizna. Słodkie w smaku, śmiertelne w skutkach.

Pieniądze też „same się brały”.

– Kochanie, karta mi nie przeszła na stacji – zadzwonił raz. – Przelej coś na wspólne, bo chyba pusto.

– Jak to pusto? – prawie upuściłam słuchawkę.

– No… myślałem, że jak masz wypłatę wcześniej, to uzupełniłaś – powiedział tonem, jakby mówił o podlewaniu kwiatków.

– A ty co uzupełniłeś? – zapytałam lodowato. – Bo na razie to widzę, że potrafisz tylko opróżniać.

Nawet się nie obraził.

– Daj spokój, nie bądź taka spięta. W końcu jesteśmy małżeństwem. Twój hajs – mój hajs, mój hajs – nasz hajs.

Tylko że jego „hajsu” jakoś wiecznie nie było.

Punktem zwrotnym była sobota.

Marek siedział przed komputerem, grał już – według mojego zegarka – szóstą godzinę.

– Wynieś śmieci, proszę – rzuciłam, mijając go z mopem.

– Za chwilę – odparł automatycznie.

„Za chwilę” minęło, potem druga, trzecia. Śmieci dalej stały. Zapach też.

– Marek, wynieś śmieci – powtórzyłam głośniej.

– Mówiłem, że za chwilę! – burknął. – Nie widzisz, że mam akcję?

Zatrzymałam się.

Miał akcję. Na ekranie biegał jakiś żołnierz w hełmie. W tle koledzy krzyczeli w słuchawkach.

– Ja też mam akcję – powiedziałam cicho. – Nazywa się „twoja żona sprząta cały dom, podczas gdy ty grasz jak nastolatek na feriach”.

Spojrzał na mnie z irytacją, jak na kogoś, kto przerwał ważną rozmowę.

– Daj mi żyć trochę – warknął. – Cały tydzień haruję, należy mi się odpoczynek.

– A ja co robię cały tydzień? – zapytałam. – Leżę i pachnę?

Wzruszył ramionami.

– Ty lubisz mieć porządek – rzucił. – To sprzątasz. Ja mógłbym żyć w większym bajzlu, serio.

Patrzyłam na niego i zrozumiałam coś okropnego:
On naprawdę wierzył, że to wszystko jest „dla mnie”.
Że ja sprzątam, bo „lubię”.

Nie dlatego, że ktoś musi. I że ten ktoś wcale nie musi być zawsze mną.

Wieczorem usiadłam z kartką papieru. Zrobiłam tabelkę:

„Rzeczy, które robię ja” i „Rzeczy, które robi Marek”.

Po mojej stronie: zakupy, gotowanie, pranie, sprzątanie, zmywanie, rachunki, planowanie posiłków, urodziny jego rodziny, prezenty, lekarz, ogarnianie dokumentów.

Po jego: wywiezienie śmieci (czasem), przykręcenie raz półki (w zeszłym roku), tankowanie samochodu.

Patrzyłam na tę kartkę długo.
W końcu poszłam do salonu. Gra skończona, Marek skrolował telefon.

– Możemy pogadać? – zapytałam.

– Jeśli nie o śmieciach, to tak – mruknął.

Położyłam kartkę na stole.

– To nasze małżeństwo na jednej stronie – powiedziałam. – Zobacz.

Przeleciał wzrokiem tabelkę, wzruszył ramionami.

– No i? – rzucił. – Ty jesteś lepsza w takich rzeczach, to je robisz. Ja robię inne.

– Jakie? – zapytałam.

– No… – zamrugał. – Przecież pracuję.

– Ja też – przypomniałam spokojnie.

Zapadła cisza.

Mogłam się śmiać, płakać, krzyczeć. Zamiast tego powiedziałam jedno zdanie, które przyszło mi do głowy bez planu:

– Mam dość bycia twoją służącą.

To słowo – „służąca” – zawisło w pokoju jak dym.

– Przesadzasz – próbował zagłuszyć ciszę. – Teraz będziesz robić dramat, bo nie wyniosłem śmieci?

– Nie – pokręciłam głową. – Teraz robię dramat, bo zrozumiałam, że ty nawet nie widzisz problemu. Że naprawdę myślisz, że lodówka zapełnia się sama, że rachunki same się płacą, że pranie samo wyskakuje z kosza do szafy. Że ja jestem jak aplikacja w telefonie – „ogarniaczka domu 24/7”.

Po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach… nie irytację, tylko niepewność.

– To co, chcesz się rozwieść o skarpetki? – zaśmiał się nerwowo.

– Jeszcze nie – odpowiedziałam. – Ale jeśli nic się nie zmieni, to rozwód będzie o coś dużo gorszego. O brak szacunku.

Następnego dnia nie zrobiłam obiadu.

Wróciłam z pracy, usiadłam na kanapie z książką.

– Co dziś jemy? – zapytał, zaglądając do kuchni.

– Nie wiem – wzruszyłam ramionami. – Ja zjem kanapkę, jak zgłodnieję. Ty możesz coś ugotować. Albo zamówić.

– Ale… – zaciął się – zawsze robisz obiad.

– Zawsze – przytaknęłam. – I zobacz, do czego nas to doprowadziło.

Nie nastawiłam prania, nie posprzątałam po jego przekąskach. Przez trzy dni robiłam tylko swoje minimum. Jego rzeczy leżały, gdzie upadły. Jego talerze stały, gdzie je postawił.

Czekałam, aż zauważy.

Dopiero czwartego dnia wściekł się:

– W tym domu jest syf! – rzucił. – Nic nie robisz!

Zaśmiałam się krótko.

– Witamy w moim świecie – powiedziałam. – Tylko że ja tak miałam po pracy codziennie. A ty pierwszy raz widzisz bałagan po swoich rzeczach.

Usiadłam naprzeciwko.

– Marek, wybór jest prosty – powiedziałam spokojnie. – Albo zaczynasz być partnerem, albo zostajesz darmozjadem. Ja z darmozjadem mieszkać nie będę.

Wyjęłam z szuflady wydrukowaną tabelkę.

– Tu masz listę obowiązków. Wybierz, co przejmujesz na stałe. Nie na tydzień, nie „jak ci się chce”. Stałe rzeczy, za które odpowiadasz. Jeśli tego nie zrobisz, jutro umawiam wizytę u prawnika. I tym razem to nie jest emocjonalny szantaż.

Patrzył na mnie długo. Zobaczył, że mówię serio.

Po raz pierwszy od ślubu.

Czy nagle zmienił się w ideał? Nie. Bajki są w książkach, ja żyję w bloku.

Ale zaczął.

Zakupy co drugi raz – jego. Naczynia – jego dyżury. Rachunki – wspólny dostęp, wspólna odpowiedzialność. Śmieci – nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio je wynosiłam.

Najważniejsze jednak zaczęło się w głowie.
Zaczął mówić: „Dzięki, że to zrobiłaś”. „Przeleję swoją część”. „Co dziś JA mogę ogarnąć?”.

A ja przestałam udawać, że jestem robotem na baterie „miłość”. Bo miłość się wyczerpuje, kiedy jest jednostronnym wysługiwaniem.

Po ślubie okazało się, że mąż to darmozjad.

Ale największy dramat tej historii był taki, że przez długi czas to ja robiłam z niego darmozjada – pozwalając mu na to, śmiejąc się z jego nieudolności, mówiąc: „daj, ja zrobię szybciej”.

Teraz wiem, że darmozjad nie rodzi się z dnia na dzień.
Darmozjad to często ktoś, komu wszyscy od lat mówią: „usiądź, odpocznij, ja się wszystkim zajmę”.

I któregoś dnia ta „ja” budzi się z mopem w ręku i myślą: „Albo przestaniesz go wyręczać, albo wyręczysz go… z żony.”

To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Przyjęłam teściową pod dach na czas remontu": Minęło pół roku, a ona rządzi w moim domu i doprowadza mnie do szału

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: ZUS ponownie przeliczy świadczenia emerytalne. Kto może liczyć na wyższą emeryturę