Nie żebrała. Po prostu stała, jakby nie bardzo wiedziała, gdzie iść.
Ludzie mijali ją obojętnie. Jedna kobieta odwróciła wzrok, ktoś inny przyspieszył kroku.
Marta też miała zamiar przejść obok, ale wtedy usłyszała ciche:
– Przepraszam… czy ma pani może jakąś drobniutką… na chleb?
Zatrzymała się.
Babcia patrzyła gdzieś w bok, jakby wstydziła się własnych słów. Zmarszczki na twarzy wyglądały jak mapa długiego życia, które skończyło się tu – pod supermarketem, między wózkami a petami na chodniku.
Marta sięgnęła do portfela. Znalazła tylko stówkę. Resztę wydała przed chwilą.
„Za dużo” – pomyślała automatycznie. „Dam jej dwie dychy, resztę zostawię na paliwo”.
Babcia czekała, zaciskając palce na uchwycie reklamówki.
Coś w tym uścisku sprawiło, że Marta zamiast banknotu dwudziestozłotowego, wyciągnęła stuzłotowy. Nawet nie dała sobie czasu na zastanowienie.
– Proszę – podała pieniądz. – Niech pani kupi sobie jedzenie. Porządne.
Babcia uniosła wzrok. Oczy, choć zmęczone, na moment zrobiły się nienaturalnie jasne.
– Dziecko… – wyszeptała. – Sto złotych?
Głos jej zadrżał.
– Niech pani weźmie resztę, ja nie potrzeb…
– Proszę nic nie oddawać – przerwała Marta. – To dla pani. Naprawdę.
Uśmiechnęła się, żeby dodać jej odwagi.
– Niech pani kupi, co trzeba.
Babcia ścisnęła banknot jak coś nierealnego.
– Niech cię Bóg wynagrodzi – powiedziała, a potem dodała jeszcze ciszej: – Ja już nie mam jak.
Marta skinęła głową i ruszyła w stronę parkingu.
Po kilku krokach zatrzymała się.
Nie wiedziała, skąd nagle wziął się w niej ten impuls, ta dziwna ciekawość, podszyta czymś nieprzyjemnym.
„Ciekawe, na co to wyda” – przemknęło jej przez głowę. – „Na chleb? Czy na wódkę, jak wszyscy powtarzają?”.
Odwróciła się.
Babcia właśnie chowała pieniądz do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Rozejrzała się niepewnie, a potem powoli ruszyła w stronę ulicy.
Marta zawahała się tylko przez chwilę, po czym poszła za nią, trzymając dystans.
Najpierw babcia weszła do małego sklepu spożywczego na rogu. Nie do Biedronki, gdzie taniej. Tylko do tego, gdzie zawsze drożej.
Marta stanęła za witryną, udając, że ogląda gazetki z promocjami.
W środku widziała, jak staruszka bierze koszyk, po czym długo chodzi między półkami. Nie zgarnia rzeczy na oślep, nie bierze najtańszej wódki, jak podpowiadały wszystkie złe stereotypy.
Wkłada do koszyka: chleb krojony, mały serek, mleko, masło, trzy jabłka, paczkę herbaty. Podchodzi do kasy, płaci. Marta dostrzega, jak ostrożnie wyjmuje banknot, a kiedy ekspedientka wydaje resztę, przelicza ją dwukrotnie, jakby bała się pomyłki.
Potem jednak dzieje się coś, co zaciska Marcie żołądek.
Babcia zabiera tylko reklamówkę z jedzeniem. Resztę pieniędzy – całkiem sporą – zwija w rulonik i chowa głęboko, głębiej niż przedtem, aż pod sweter, jak skarb.
„A więc jednak” – przebiega Marcie przez głowę podejrzliwa myśl. – „Chowa na coś innego”.
Babcia wychodzi ze sklepu. Nie idzie do domu. Przechodzi przez ulicę, kieruje się w stronę małego monopolowego na rogu.
Serce Marty przyspiesza.
„No pięknie. I ja się jeszcze wzruszałam” – myśli z goryczą, czując, jak narasta w niej wściekłość podszyta rozczarowaniem.
Ale babcia... przechodzi obok sklepu. Nawet nie spogląda w jego stronę. Idzie dalej, powoli, uważnie stawiając kroki.
Marta czuje, jak policzki ją pieką.
„Tak bardzo chcesz, żeby ona była zła?” – pyta sama siebie, ale nie przestaje iść za nią.
Idą tak kilka minut. Babcia skręca w stronę starego osiedla, gdzie tynk odpada z bloków, a na balkonach wiszą dywany z poprzedniej epoki. W końcu zatrzymuje się pod jednym z najbrzydszych budynków. Marta zwalnia, udając, że szuka czegoś w telefonie.
Babcia nie wchodzi jednak do klatki. Zamiast tego wbija na domofonie numer 27.
– Kto tam? – odzywa się ochrypły głos.
– To ja, Zosia – mówi cicho. – Przyniosłam… zakupy.
Drzwi się otwierają. Babcia znika w środku.
Marta waha się może pięć sekund, po czym przytrzymuje ciężkie drzwi i wślizguje się za nią na klatkę. Schodzi pół piętra niżej, udając, że grzebie w torebce, kiedy słyszy pukanie do drzwi.
– Pani Jadzia? – głos babci mięknie. – To ja.
Drzwi uchylają się szparą.
– Zosiu, po co ty tak chodzisz? – z wnętrza dobiega słaby kobiecy głos. – Sama ledwo się trzymasz.
– A kto ci przyniesie? – odpowiada babcia Zosia, wchodząc do środka. – Dzieci daleko, sąsiadów swoich mają gdzieś. Masz tu chleb, mleko, masło. Jak ci wykupię lekarstwa, to już mi na nic nie starczy.
Marta zamiera.
Przysuwa się po cichu do drzwi, które nie domknęły się do końca. Przez szczelinę widzi wąski przedpokój, starą szafę, obrazek Matki Boskiej na ścianie.
Babcia wyciąga z reklamówki zakupy, układa na wytartej półce.
– Ile ci jestem winna? – stara kobieta grzebie w kieszeni fartucha. – Ostatnie grosze mam.
– Daj spokój – macha ręką Zosia. – Dziś zapłacone. Ktoś mi dał więcej, to się podzielę. Może Bóg jej policzy na plus, jak zobaczy, że nie przepijam.
Siadają razem na starym taborecie. Dwie drobne sylwetki na tle rozpadających się ścian.
– A ty? – pyta pani Jadzia. – Co ty za to kupiłaś?
– Sobie? – Zosia uśmiecha się krzywo. – A po co mi jeszcze? Ja już swoje przejadłam. Byleby do wiosny dociągnąć.
Marta czuje, jak łzy napływają jej do oczu.
Jeszcze godzinę temu podchodziła do tej kobiety jak do „biednej babci”, której można zrobić jeden dobry uczynek i wrócić do swojego świata.
Teraz widzi, że ten jeden banknot rozdzielił się na dwa życie – jej i tej drugiej, niewidzialnej dla wszystkich pani Jadzi.
Zosia wychodzi po chwili, domykając drzwi.
Marta odskakuje w dół klatki, udając, że sprawdza skrzynkę na listy.
Babcia schodzi z powrotem na dół, tym razem wolniej, jakby ten jeden worek zakupów zabrał jej resztę sił.
Na zewnątrz jest zimniej niż wcześniej. Zosia staje przed blokiem, wyciąga z kieszeni portmonetkę. Marta widzi, jak ostrożnie przelicza resztę pieniędzy. Zostaje jej może dwadzieścia parę złotych.
Zaczyna iść w stronę przystanku.
Marta rusza za nią. W końcu nie wytrzymuje.
– Przepraszam! – woła.
Zosia odwraca się powoli, jakby bała się, że usłyszała głos z przeszłości.
– To pani… – rozpoznaje ją po chwili. – Od… tej stówy.
Marta podchodzi bliżej.
– Przepraszam, że tak… za panią chodziłam – mówi, czując, jak wstyd pali ją od środka. – Chciałam zobaczyć, co pani z tymi pieniędzmi zrobi. Myślałam… różne rzeczy.
Uśmiecha się gorzko.
– Byłam pewna, że się rozczaruję. Ale rozczarowałam się sobą.
Zosia marszczy czoło, jakby chciała zrozumieć, o co chodzi.
– Dziecko – mówi w końcu – pani mi dała za dużo. Ja całe życie żyłam z małego. Jak ktoś da coś dużego, to ja nie umiem tylko dla siebie. Zawsze się znajdzie ktoś, kto ma jeszcze mniej. Ta Jadzia… ona ode mnie starsza, prawie ślepa. Jak ją widzę, to myślę, że tak mogłam skończyć. To co, mam iść po wódkę?
Próbuje się zaśmiać, ale wychodzi jej kaszel.
Marta czuje, że musi coś zrobić.
– Mogę… odprowadzić panią na autobus? – pyta.
– Autobus? – Zosia kręci głową. – Ja tu niedaleko. Na piechotę dojdę. Tylko… – zawiesza głos – niech się pani nie martwi, ja nic nie zmarnuję. Mi już niewiele trzeba.
– A co pani trzeba? – pyta Marta nagle.
Zosia milknie. Patrzy przed siebie, na szary chodnik, na którego końcu nic się nie zmienia.
– Żeby mnie ktoś zobaczył – odpowiada po chwili. – Nie jako zawalidrogę, co stoi pod sklepem, tylko jako człowieka. Ale na to stówka nie wystarczy.
Kiedy Marta wraca do domu, staje w progu swojego ciepłego mieszkania, z kanapą, kwiatkami na parapecie, kotem śpiącym w fotelu.
Wyciąga z portfela 50 złotych, patrzy na banknot dłużej niż zwykle, po czym chowa go z powrotem.
Nie dlatego, że szkoda.
Dlatego, że pierwszy raz rozumie, jak łatwo kupić sobie dobre samopoczucie, a jak trudno naprawdę kogoś zobaczyć.
Wie jedno: tamta stówka nie była jałmużną. Była lustrem, w którym zobaczyła siebie tak, jak nie chciała – podejrzliwą, oceniającą, pewną swojej dobroci.
A „biedna babcia” okazała się kimś, kto z tego, co dostał, potrafił jeszcze oddać.
I właśnie to jest w tej historii najbardziej dramatyczne: nie to, jak Zosia wydała sto złotych, ale to, jak mało wart był wcześniej każdy grosz czyjejkolwiek ludzkiej godności – w oczach tych, którzy przechodzili obok nią jak obok powietrza.
To też może cię zainteresować: Agnieszka Kaczorowska szczerze o relacji z Marcinem Rogacewiczem. Takiego wyznania nikt się nie spodziewał
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: "Moja matka żąda, żebym finansowała jej życie, a swoją emeryturę chowa na czarną godzinę": Nikt nie widzi, że ta godzina dawno wybiła u mnie