Kiedy trzy lata temu przeprowadzałam się do Ani, wszyscy mówili, że mam szczęście.

– Córka cię do siebie bierze, jak dobrze trafiłaś – wzdychała sąsiadka z dawnego bloku. – Nie będziesz sama, pomożesz przy dzieciach, będzie wam raźniej.

Też tak myślałam. Po śmierci męża cisza w moim dwupokojowym mieszkaniu stała się nie do wytrzymania. Ściany pamiętały za dużo. Ania przekonywała:

– Mamo, po co masz tam siedzieć jak samotny kwiatek na parapecie? Sprzedamy to mieszkanie, będziesz z nami. My ci pomożemy, ty pomożesz nam. Rodzina razem – tak powinno być.

Sprzedałyśmy. Pieniądze poszły na większe mieszkanie dla nich – „dla nas”, jak wtedy mówiła.
Wprowadziłam się z jedną szafą, kilkoma zdjęciami i nadzieją, że to dobra decyzja.

Na początku było nawet dobrze.

– Mamo, usiądź, ja pozmywam – wołała Ania. – Tyle lat ty mnie obsługiwałaś.

Dzieci lgnęły do mnie:
– Babciu, poczytaj!
– Babciu, zrób naleśniki, takie jak kiedyś!

Byłam potrzebna. Wstawałam rano, szykowałam śniadanie, odprowadzałam młodszego wnuka do przedszkola, potem zakupy, obiad, pranie, lekcje z wnuczką. Wieczorem padałam na kanapę jak ścięta, ale w sercu miałam ciepło: „mam dla kogo żyć”.

Z czasem ciepło zaczęło się robić coraz bardziej jednostronne.

Pierwszą rozmowę usłyszałam przypadkiem.

Myśleli, że wyszłam z psem, ale wróciłam po telefon. Stanęłam w przedpokoju, słuchając, jak z kuchni dobiega głos Ani.

– Ja już nie mam siły – mówiła do męża. – Ciągle ktoś w domu. Zero prywatności. Mamo to, mamo tamto… Jak nastolatka się czuję, jakby matka mnie kontrolowała.

Zamurowało mnie.

– Przesadzasz – odparł Paweł. – Pomaga ci. Bez niej byś z pracą i dzieciakami nie wyrabiała.

– Pomaga, ale wiesz, jak jest – jęknęła. – Wszędzie jej pełno. Jak usiądę z tobą na kanapie, zaraz babcia się dosiądzie. Jak zamkniemy się w sypialni, dzieci do niej. Jak coś kupię, pyta „a po co?”. To jest mój dom, a ja czuję się tu gościem.

Odruchowo cofnęłam się na klatkę, usiadłam na schodach. Ręce mi się trzęsły.

„Gościem?” – pomyślałam. – „Przecież to ja sprzedałam swoje mieszkanie, żebyście mieli większe. To ja prasuję wam koszule, stoję przy garach. Jak gość, to chyba raczej ja”.

Wróciłam do środka, robiąc hałas kluczami, jakby nic się nie stało.

Później podsłuchiwać już nie musiałam. Rozmowy zaczęły się robić coraz mniej dyskretne.

– Mamo, nie rób tak długich kąpieli, bo rachunki rosną – rzuciła kiedyś Ania, gdy wyszłam z łazienki. – Trzeba oszczędzać wodę.

Stałam w ręczniku, mokra, zawstydzona jak dziecko przyłapane na czymś złym.

Innym razem:

– Znowu zapełniłaś lodówkę swoimi „potrawkami” – burknął Paweł. – My też chcemy mieć miejsce na swoje jedzenie. Nie gotuj tyle, bo potem wyrzucamy.

Patrzyłam na garnki, w których bulgotały zupy, gulasze, kompoty. Myślałam, że robię dla nich dobrze. Nagle zaczęłam czuć się jak intruz w kuchni, w której byłam od rana do wieczora.

Najgorsze były wieczory, gdy myśleli, że już śpię.

– Możemy kiedyś pobyć sami? – słyszałam głos Ani. – Bez dzieci, bez mamy, bez wszystkich? Ja czasem marzę, żeby wrócić do mieszkania, w którym nikogo nie ma.

– No to jej powiedz – odpowiadał Paweł. – Tylko się przygotuj, bo się obrazi. A jak się obrazi, to kto ci pomoże?

Wtedy zrozumiałam: jestem zakładniczką własnej dobroci.

Potrzebują mnie, ale mnie nie chcą.

Iskrą, która podpaliła wszystko, była drobnostka.

Siedzieli w salonie, myśleli, że gotuję. W rzeczywistości stałam w kuchni cicho jak mysz.

– Paweł, my musimy coś z tym zrobić – mówiła córka. – Ja nie chcę, żeby moje dzieci dorastały w przeświadczeniu, że babcia jest święta, a my wiecznie źli. Ona ciągle się poświęca, a ja mam wyrzuty sumienia, że chcę spokoju we własnym domu.

– To powiedz jej wprost – rzucił mąż.

– I co? – prychnęła. – „Mamo, dzięki, że sprzedałaś mieszkanie i nam dałaś kasę, teraz weź znajdź sobie kąt gdzie indziej”? Przecież to brzmi jak z jakichś najgorszych historii.

Zapadła chwila ciszy. Wtedy padło zdanie, które przelało czarę.

– Może jakby sama zrozumiała – dodała. – Zrobiła krok. Przecież nie jest głupia.

Poczułam, jakby ktoś mnie spoliczkował.

Czekałam tylko, aż mnie „oświeci”. Aż sama zrozumiem, że mam się usunąć.

Tego wieczoru nie wyszłam już z kuchni. Usiadłam przy stole, wpatrując się w obrus. Łzy kapały na materiał, robiąc małe ciemne plamki.

Następnego dnia wstałam wcześnie. Zamiast nastawiać wodę na kawę dla wszystkich, zrobiłam ją tylko sobie.

Z szafy wyjęłam walizkę – tę samą, z którą trzy lata temu wprowadzałam się jako „pełnoprawny członek rodziny”. Teraz znów stała na środku pokoju, jak niemy komentarz.

Pakowałam powoli: kilka sukienek, sweter, zdjęcia, dokumenty. Każda rzecz była jak decyzja: co jest naprawdę moje, a z czego mogę zrezygnować.

Ania weszła bez pukania.

– Co robisz? – zapytała, blednąc na widok walizki.

Spojrzałam na nią spokojniej, niż czułam.

– Zrozumiałam – odpowiedziałam. – Zrobię ten krok, o którym mówiłaś.

Zarumieniła się.

– Podsłuchiwałaś? – syknęła.

– Nie musiałam – westchnęłam. – Kiedyś mówiłaś do mnie. Ostatnio coraz częściej mówiłaś o mnie. Przy mnie. Jakbym była meblem, nie człowiekiem.

Usiadła na łóżku.

– Mamo, ja nic złego nie chciałam – zaczęła. – Po prostu… duszę się. Cały czas ktoś. Dzieci, ty, praca. Ja też chcę mieć swoje życie.

– A ja? – zapytałam cicho. – Ja już swojego nie mam. Zostało tu. – Dotknęłam ściany. – W garnkach, w praniu, w odrabianiu lekcji z twoimi dziećmi. Myślałam, że będziemy razem. Ty chcesz być „sama” we własnym domu. Zrozumiałam. Nie będę wam przeszkadzać.

Dokąd miałam pójść? To było drugie pytanie, zaraz po „dlaczego”.

Z emerytury nie wynajmę niczego wielkiego. Udało się znaleźć pokój w starej kamienicy, z łazienką na korytarzu, zaćmioną żarówką i oknem, które ledwo się domyka. Właścicielka – wdowa po kolejarzu, mila, ale twarda.

– Jak płaci pani w terminie, dogadamy się – powiedziała. – Tu nikt luksusów nie ma.

Spakowałam resztę rzeczy. Wnuki patrzyły z niezrozumieniem.

– Babciu, wyprowadzasz się? – zapytała wnuczka.

Przykucnęłam przy niej.

– Tak, kochanie – odpowiedziałam. – Babcia musi mieć swój kącik. Ale będę was odwiedzać.

– My zrobiliśmy coś źle? – w jej oczach pojawiły się łzy.

Serce mi pękło.

– Nie – wyszeptałam. – Dorośli czasem nie potrafią się dobrze dogadać. To nie wasza wina.

Za moimi plecami stała Ania. Milczała.

Miała czerwone oczy, ale ani razu nie powiedziała: „Zostań”.

Ani razu nie zapytała: „Mamo, naprawdę chcesz odejść?”.

Więc poszłam.

Mając 63 lata, wyszłam z mieszkania, które pomogłam kupić, z jedną walizką. W kieszeni miałam klucze – do nowego pokoiku, do nowego życia. Za plecami zostawiłam zapach rosołu, śmiech wnuków, mruknięcia zięcia, spojrzenia córki.

Na klatce schodowej usiadłam na chwilę, jak wtedy, gdy pierwszy raz usłyszałam ich rozmowę.

„Może jakby sama zrozumiała…”

Zrozumiałam.

Dramat nie jest w tym, że musiałam zmienić adres.
Dramat jest w tym, że musiałam zmienić w głowie jedno słowo:
z „domu rodzinnego” na „miejsce, w którym byłam potrzebna, dopóki nie zaczęłam przeszkadzać”.

Teraz uczę się żyć w małym pokoju z widokiem na podwórko i śmietnik. Wieszam na ścianie zdjęcia wnuków. Gotuję zupę w jednym garnku.

Nikt za ścianą nie rozmawia o tym, co ze mną zrobić.

I choć jest skromnie, zimniej i ciaśniej, pierwszy raz od dawna nie czuję się jak problem do rozwiązania.

To też może cię zainteresować: Mieszkańcy bloków muszą uważać. Taki list w skrzynce może oznaczać duże straty finansowe

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Seniorze, masz czas tylko do 23 grudnia. Zaległości w abonamencie uderzą w emeryturę