On – kierownik działu w hurtowni, ja – krawcowa, szyłam poprawki, zasłony, sukienki ślubne. Wieczorami siedzieliśmy razem przy kolacji, ja z igłą w ręku, on z gazetą albo telefonem. Narzekaliśmy na rachunki, na politykę, na sąsiadów. Byliśmy po prostu… my.
Wszystko zmieniło się, gdy przyszedł ten jego awans.
– Dyrektor regionalny – powiedział, wchodząc do domu z butelką wina. – Słyszysz? DY-REK-TOR.
W oczach miał ogień, którego dawno w nich nie widziałam. Ucieszyłam się. Naprawdę. Podskoczyłam, objęłam go, zakręciłam się z nim po kuchni.
– Wiedziałam, że dasz radę – śmiałam się. – No, panie dyrektorze, teraz to już tylko garnitur od Armaniego i służbowa limuzyna!
Jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo miałam rację. I jak bardzo nie będzie w tym miejsca na mnie.
Na początku chodziło tylko o ubrania.
– Wiesz, Hania – zaczął któregoś wieczoru, zdejmując marynarkę – teraz muszę wyglądać inaczej. To już nie jest ta sama robota. Spotykam się z prezesami, klientami, ludźmi „z miasta”. Nie mogę chodzić w tych starych marynarkach.
– To ci uszyję nową – zaproponowałam od razu. – Wiesz, że potrafię. Kupię dobrą wełnę, dopasuję…
Skrzywił się.
– To nie o to chodzi – przerwał. – Tu trzeba markę. Armani, Hugo Boss, takie rzeczy. Jak wchodzisz na „salony”, ludzie patrzą na metki.
Na mnie jakoś nigdy nie patrzyli, pomyślałam, zerkając na swoją koszulę z bazaru.
Potem przyszły bankiety.
– Kochanie, w piątek mamy firmową galę – powiedział, jedząc kolację. – Tych ważnych klientów zapraszają, partnerów, zarząd. Muszę się pokazać.
– To super, pójdziemy – ucieszyłam się. – Dawno nie byliśmy razem na żadnej imprezie.
Milczał chwilę, grzebiąc widelcem w ziemniakach.
– Właśnie… – zaczął ostrożnie. – To jest taka… specyficzna impreza. Bardziej biznesowa. Może byłoby ci nudno.
– Nudno? – zdziwiłam się. – Przecież mówiłeś, że pracownicy przychodzą z osobami towarzyszącymi.
– Przy… – urwał. – Tak, ale to… – szukał słów – to jest trochę inny świat. Panie będą w takich sukniach, z salonów, wiesz, w tych markach wszystkich. Klimat jak z telewizji.
Popatrzyłam na niego długo.
– I myślisz, że ja… nie pasuję? – zapytałam wprost.
– Nie tak powiedziałem – natychmiast się obruszył. – Po prostu… no, sama wiesz. Ty jesteś… – machnął ręką – taka zwyczajna. Prosta. Nie chciałbym, żebyś się źle czuła.
„Taka zwyczajna. Prosta.”
Ja, która szyłam innym te „suknie z salonów”. Ja, która poprawiałam kreacje pań z jego firmy – te, które przychodziły do mnie po cichu, bo „krawcowa na osiedlu robi lepiej niż atelier”.
Z czasem zaczął zmieniać nie tylko siebie, ale i mnie.
– Może przestałabyś już szyć u siebie w domu – rzucił któregoś dnia. – Całe mieszkanie w nitkach, maszynę słychać przez ściany. Teraz, jak ktoś do nas przyjdzie z pracy, to co sobie pomyśli?
– A co ma sobie pomyśleć? – oburzyłam się. – Że pracuję? Że zarabiam?
Westchnął.
– Hania, ja teraz inaczej żyję – powiedział. – Wchodzę w inne środowisko. Dyrektor regionalny z żoną-krawcową w małym mieszkanku w bloku… To tak trochę… niekompatybilne.
To słowo mnie zabiło. „Niekompatybilne”.
– A przez ostatnie dwadzieścia lat ci nie przeszkadzało, że jestem krawcową – odparłam zimno. – Jak ci przyszywałam guziki i cerowałam skarpetki, też byłam „niekompatybilna”?
– Nie rób scen – burknął. – Po prostu mówię, że można by pomyśleć o czymś… innym. Kursy? Studia podyplomowe? Coś bardziej… na poziomie.
– Na twoim poziomie – dopowiedziałam w myślach.
Kulminacja przyszła, gdy pierwszy raz miał przyjść do nas jego szef z żoną.
Biegałam po domu jak szalona: myłam okna, gotowałam, prasowałam obrus. Chciałam, żeby zobaczyli, że „żona-krawcowa” to nie byle która.
Wyjęłam swoją najlepszą sukienkę – tę, którą sama uszyłam z porządnej tkaniny, dopasowaną, elegancką. Poprawiałam ją przed lustrem, kiedy wszedł do pokoju.
Zmrużył oczy.
– W tym chcesz ich przyjąć? – zapytał.
– A co z nią nie tak? – odwróciłam się.
– Wyglądasz… – szukał słowa – jak nauczycielka z podstawówki. U pani prezesowej wszystko jest takie… luksusowe. Sukienki, dodatki. Może da się coś zrobić lepszego? Może kupimy ci coś firmowego? Wiesz, żebyś nie odstawała.
Nie odstawała. Od jego nowego świata.
Odłożyłam sukienkę na łóżko.
Coś we mnie pękło.
Gorsze od tych słów były rozmowy, które przypadkiem usłyszałam.
Pewnego wieczoru rozmawiał przez telefon w kuchni, nie zauważył, że stoję w przedpokoju.
– Nie no, Marek, żona jest… okej – śmiał się. – Tylko wiesz, ona taka „stara szkoła”. Krawcowa, domowe obiady, blok z wielkiej płyty. Daj jej restaurację z trzema widelcami, to będzie się zastanawiać, którego użyć. Dlatego wolę ją raczej trzymać z dala od tych waszych eventów. – przerwa, śmiech – No, swoją drogą, zastanawiam się czasem, czy to do mnie pasuje w tym momencie.
Stałam jak wmurowana, jakby mnie ktoś przyspawał do podłogi. „Wolę ją raczej trzymać z dala”. „Czy to do mnie pasuje”.
Ja. Jego żona.
Tej nocy nie mogłam spać. W uszach miałam jego słowa.
Przypominałam sobie, jak zakładał swoją pierwszą koszulę do pierwszej pracy, jak nie umiał zawiązać krawata i to ja wiązałam mu węzeł. Jak liczyliśmy każdy grosz, kiedy dzieci były małe. Jak przyszywałam mu guzik o drugiej w nocy, żeby rano wyglądał „porządnie”. Jak mówił:
– Tylko ty mnie rozumiesz, Hania.
A teraz rozumiał go chyba lepiej ktoś inny – ten obrazek w jego głowie, w którym stoi z „odpowiednią” żoną przy jego boku. Taką z salonu, nie z pracowni.
Rano spakowałam maszynę do szycia. Nie dlatego, że się poddałam.
Dlatego, że zrozumiałam jedno: nigdzie już jej z naszego mieszkania nie wyniosę. Ani dosłownie, ani w przenośni.
Wyszedł z łazienki, poprawiając włosy.
– Co robisz? – zdziwił się.
– Pakuję – odpowiedziałam. – Swoje rzeczy.
– Przecież nikt ci nie kazał… – zaczął.
– Ale ty chciałeś – przerwałam. – Zrobić ze mnie kogoś innego. Kogoś, kto pasuje do twojego obrazka. I wiesz co? Ja do niego faktycznie nie pasuję.
Usiadł na krześle.
– Hania, nie dramatyzuj – westchnął. – Ja tylko chciałem, żeby…
– Żeby co? – odwróciłam się. – Żeby dyrektor regionalny miał żonę „na poziomie”, a nie krawcową z podwórka? Żebyś się mnie nie wstydził przed prezesem? Żeby twoje nowe życie nie brudziło się moimi nitkami?
Milczał.
– Wiesz, kiedy ostatni raz powiedziałeś, że jesteś ze mnie dumny? – spytałam. – Jak uszyłam sukienkę dla twojej koleżanki z pracy, tej od marketingu. Powiedziałeś wtedy: „Patrz, ona ma kasę, a i tak do ciebie przyszła, bo ty jesteś najlepsza”. Pamiętasz?
Skinął głową.
– A kiedy powiedziałeś, że wstydzisz się tego, kim jestem? – ciągnęłam. – Wczoraj. Do kogoś, kto nawet nie zna mojego imienia.
Nie spakowałam się tego dnia do końca. Jeszcze nie miałam dokąd iść. Ale spakowałam coś ważniejszego: złudzenia.
Mąż awansował w pracy. W jego głowie urosło przekonanie, że nowa funkcja wymaga nowego życia. Nowej żony. Takiej, która nie pachnie parą z żelazka, tylko perfumami za pół pensji. Takiej, która nie ma poplamionych od nici palców, tylko wymanicurowane dłonie do trzymania kieliszka.
Żona-krawcowa nie pasowała do jego obrazka eleganckiego biznesmena z sukcesami.
Tylko że obrazek to nie życie. Obrazek można zmienić jednym kliknięciem w telefonie. Życie – nie.
Patrzę dziś na swoje dłonie. Są zniszczone, poprzecinane zmarszczkami. Ale każda z nich to ślad po tym, że tworzyłam. Prawdziwe rzeczy. Prawdziwe sukienki. Prawdziwy dom.
Jeśli więc naprawdę muszę wybierać, gdzie pasuję, to wolę robić miejsce w swoim życiu dla ludzi, którzy nie boją się, że krawcowa „psuje im wizerunek”. Bo może lepiej mieć żonę z igłą w ręku i sercem na dłoni, niż pusty garnitur na czerwonym dywanie.
To też może cię zainteresować: "Po sześciu dekadach los znów postawił przede mną pierwszą miłość": Serce bije jak dawniej, a dzieci patrzą na mnie jak na starca, który się ośmiesza
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Tego absolutnie nie trzymaj w piwnicy. Grożą wysokie kary i poważne szkody