Gdyby ktoś mi to opowiedział jeszcze dwa lata temu, machnęłabym ręką: „Niemożliwe. W tym wieku? W swoim swacie? Przesada”. A jednak siedzę tutaj, przy kuchennym stole, z kubkiem ostygłej herbaty, i próbuję sobie wytłumaczyć, kiedy dokładnie wszystko wymknęło się spod kontroli.

Poznaliśmy się zupełnie zwyczajnie – przy okazji zaręczyn naszych dzieci. Moja córka, Ania, i jego syn, Mateusz. Dwoje młodych, zakochanych po uszy. My – rodzice – mieliśmy tylko przyjechać, poznać się, uśmiechnąć, omówić ślub, podyskutować, kto za co płaci, pokiwać głowami i wrócić do swojego życia.

On przyszedł z bukietem kwiatów.

– Dla pani, tak z grzeczności – powiedział nieśmiało. – I przepraszam, że tak późno, korki były.

Pomyślałam wtedy: „Porządny człowiek”. Zwykłe wrażenie. Żaden piorun z nieba.

Był wdowcem. Powiedział to między jednym łykiem kawy a drugim, jakby mówił o pogodzie.

– Żona zmarła pięć lat temu – rzucił cicho. – Zostałem z Matim sam. Pani chyba też sama? – spojrzał na moje nazwisko na drzwiach.

– Mąż odszedł dawno temu – odpowiedziałam krótko. – W dwie różne strony, że tak powiem.

Uśmiechnął się smutno. W tym uśmiechu coś mnie ukłuło. Coś znajomego.

Zaczęło się niewinnie. Najpierw telefony „w sprawie dzieci”.

– Dzień dobry, tu Jan, ojciec Mateusza. Pani Haniu, czy Ania wspominała coś o sali weselnej? Bo Mati twierdzi, że nic nie wie…

– Pani Haniu, przepraszam, że tak późno dzwonię, ale czy Ania nie jest uczulona na coś? Bo myślimy o menu…

Potem były wspólne spotkania – omawianie listy gości, degustacja ciast, wybór orkiestry. Ja piekłam sernik, on przynosił swoją słynną sałatkę jarzynową.

– Ja kroję wszystko w kosteczkę – tłumaczył, śmiejąc się. – Żona mówiła, że jestem pedant. Teraz już tylko sałatka ma z tego pożytek.

Lubiłam jego śmiech. Był cichy, trochę zmęczony, ale… prawdziwy. Taki, który nie przeganiał ciszy, tylko ją ocieplał.

Z czasem złapałam się na tym, że czekam na te spotkania. Na jego „Dzień dobry, pani Haniu”, na to, jak niezdarnie nalewa sobie herbaty, zawsze rozlewając odrobinę obok.

„Uspokój się” – mówiłam sobie. – „To swat. Ojciec męża twojej córki. Nie głupiej”.

Ślub był piękny. Dzieci promieniały, orkiestra fałszowała w granicach normy, goście tańczyli do upadłego. Ja siedziałam przy stole obok Jana. Kiedy młodzi zatańczyli pierwszy taniec, spojrzeliśmy na siebie i prawie jednocześnie otarliśmy ukradkiem łzy.

– Cholera – mruknął. – Facet nie powinien się tak rozklejać.

– Rodzic może – poprawiłam.

Pod koniec wesela, gdy wszyscy już byli zmęczeni, a orkiestra grała ostatnie piosenki, zaprosił mnie do tańca.

– Choć raz musimy zatańczyć jako „teściowie” – uśmiechnął się.

Tańczyliśmy wolno, niezgrabnie, jak dwoje ludzi, którzy dawno nie mieli nikogo tak blisko. Czułam jego dłoń na swoich plecach i ten głupi, nieproszony spokój, który wlał się we mnie jak ciepła woda.

Wtedy jeszcze myślałam, że to tylko wzruszenie. Atmosfera. Alkohol. Nic więcej.

Po ślubie zwykle rodziny się rozchodzą – każde do swojego życia, swoich problemów. Ale my mieliśmy wspólne: nasze dzieci.

– Ania dzwoniła do pani? – pytał co kilka dni. – Bo Mati mówi, że chyba mieli jakąś sprzeczkę.

Śmiałam się, że mamy domowy sztab kryzysowy. Dwoje rodziców, którzy przez telefon analizują każde „on nic nie rozumie” i „ona przesadza”.

Zaczęliśmy też rozmawiać o rzeczach innych niż dzieci.

– Jak pani się czuje? – zapytał któregoś razu, gdy spotkaliśmy się przypadkiem pod klatką Ani. – Samotnie?
– Czasem tak – przyznałam. – Ale człowiek się przyzwyczaja do ciszy.
– Nie powinien – odparł. – Do ciszy tylko w trumnie się przyzwyczajamy.

Zaśmiałam się, choć miałam ochotę płakać.

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam o nim myśleć inaczej. Może wtedy, gdy zadzwoniłam do niego w nocy.

Była druga trzydzieści. Ania płakała mi do słuchawki, że się pokłócili z Mateuszem, że „koniec, rozwód”, „on mnie nie kocha” i cała ta dobrze znana melodia pierwszych małżeńskich kryzysów. Kiedy wreszcie zasnęła po moich „uspokój się”, sama nie mogłam zmrużyć oka.

Wybrałam jego numer.

– Przepraszam, że tak późno – szepnęłam. – Ale ja już nie mam siły.
– Ja też nie śpię – odpowiedział od razu. – Mati przed chwilą wyszedł na balkon robić tragedię grecką. „Ona mnie nie rozumie” i tak dalej.

Przez godzinę rozmawialiśmy szeptem. O dzieciach. O tym, że czasy inne, że my w ich wieku nie dyskutowaliśmy tyle o uczuciach, tylko po prostu robiliśmy swoje. O tym, jak to jest, gdy wraca się do pustego mieszkania.

W pewnym momencie złapałam się na tym, że mówię mu rzeczy, których nie powiedziałam nikomu od lat. O strachu przed starością. O tym, jak budzę się czasem w nocy i kładę dłoń na pustym miejscu obok siebie. O tym, jak bardzo jestem zmęczona udawaniem, że „jest okej”.

– Haniu – przerwał mi cicho – jakbym słyszał siebie.

Zamilkliśmy. Cisza po drugiej stronie słuchawki była dziwnie intymna.

Zakochałam się powoli. Nie było fajerwerków. Raczej małe ogniki – to, jak poprawiał mi szalik, kiedy wiało. Jak pamiętał, że nie słodzę herbaty. Jak milczał ze mną czasem przez pół spaceru, a ja czułam się bardziej wysłuchana niż przy niejednej gadatliwej osobie.

Wstydziłam się tej miłości. Brzmiała śmiesznie nawet w mojej głowie: „zakochałam się we własnego swata”. Jak żart z kiepskiego serialu.

A jednak serce robiło swoje.

Najpierw milczałam. Potem zaczęłam się odsuwać. Rzadziej odbierałam telefony, wymigiwałam się od spotkań, udawałam, że jestem zajęta.

– Coś się stało? – zapytał któregoś dnia. – Mam wrażenie, że uciekasz.

– A nie powinnam? – wyrwało mi się.

Popatrzył na mnie długo.

– Haniu – powiedział cicho. – Ja też uciekam. Tylko chyba w tę samą stronę.

Pierwszymi, którzy coś zauważyli, byli… nasi młodzi.

– Mamo, czemu tak często rozmawiasz z tatą Mateusza? – zapytała Ania. – Ciągle „Jan tak”, „Jan tamto”. Jakbyście byli jakąś jednością.
– Bo się dogadujemy – odpowiedziałam spokojnie. – To źle?
– Dziwnie – burknęła. – Wy macie być „starzy”, a nie się kumplować. To my jesteśmy małżeństwem, nie wy.

Śmiała się, ale w jej oczach zobaczyłam cień niepokoju. Może intuicja, może coś więcej.

Prawdziwa burza przyszła dopiero, gdy odważyliśmy się powiedzieć prawdę.

Usiedliśmy we czwórkę przy stole: ja, Jan, Ania i Mateusz. Ręce mi się trzęsły, serce waliło jak młot.

– Mamy wam coś do powiedzenia – zaczęłam.

– Rozwodzicie się? – rzuciła Ania półżartem.

– Nie mamy z kim – spróbowałam zażartować, ale uśmiech ugrzązł mi w gardle. – Chodzi o… o nas.

– O was co? – zmarszczył brwi Mateusz.

Jan wziął mnie za rękę. Ten gest zdecydował za mnie.

– Zakochaliśmy się – powiedział spokojnie. – Ja i wasza mama.

Cisza, która zapadła, była jak uderzenie pioruna. Widziałam, jak twarz Ani blednie, jak Mateusz otwiera usta, zamyka, szuka słów.

– To jest jakieś chore – wyszeptała w końcu Ania. – Wy żartujecie, prawda?

– Córciu… – zaczęłam.

– Nie mów do mnie „córciu”! – krzyknęła. – Jak ty możesz?! W moim teściu?! On jest ojcem mojego męża!

– A ja jestem ojcem dorosłego mężczyzny, nie dziecka – odezwał się Jan. – Nikogo nie krzywdzimy. Nie chcemy wam nic zabierać.

Mateusz uderzył pięścią w stół.

– Serio, tato? – zasyczał. – Nie wystarczyło ci, że mamy cyrk we własnym małżeństwie, to jeszcze ty z teściową? Wiecie, jak to wygląda?! Co ludzie powiedzą?!

„Co ludzie powiedzą”. To zdanie wróciło jak echo z całego mojego życia.

– Ludzie to jedno – powiedziałam cicho. – Ale my… my nie jesteśmy już tłem do waszego życia. Też coś czujemy.

– A ja nie chcę tego widzieć! – wrzasnęła Ania. – Nie chcę was razem! Albo będziecie się zachowywać normalnie, albo… – urwała, łzy pociekły jej po policzkach – albo ja nie wiem, jak mam na was patrzeć.

Wyszli trzaskając drzwiami. Zostaliśmy we dwoje przy pustym stole. Jan trzymał moją dłoń tak mocno, jakby chciał mnie przygwoździć do tego życia.

– Wiedzieliśmy, że tak będzie – szepnął. – Są młodzi. Dla nich to jest obrzydliwe, dziwne, niewygodne. Dla nas… ostatnia szansa.

Spojrzałam na niego.

– Może powinniśmy… odpuścić – powiedziałam z trudem. – Dla nich. Nie chcę, żeby się przez nas rozwiedli. Żeby mnie znienawidzili.

– Haniu – odpowiedział powoli – ja już całe życie coś odpuszczałem. Marzenia, plany, wyjazdy. Dziecko, kredyt, praca, choroba żony… Wszystko rozumiem. Ale jeśli teraz odpuszczę ciebie, to co z tego życia zostanie? Dwa nazwiska na dwóch nagrobkach i tyle.

Łzy płynęły mi po twarzy ciurkiem. Nie wiedziałam, czy ze strachu, czy z ulgi, że ktoś tak walczy… o mnie.

Dzieci są przeciw. Na razie. Patrzą na nas jak na tych, którzy „zwariowali na starość”. Ania przestała do mnie dzwonić codziennie. Mateusz rozmawia z ojcem formalnie, jak z kimś obcym.

– Może im przejdzie – mówią znajomi. – Muszą to przetrawić.

A ja siedzę z tym wszystkim w sercu i myślę, że największy dramat nie jest w tym, że się zakochałam we własnego swata.

Największy dramat jest w tym, że wreszcie znalazłam kogoś, przy kim nie boję się starości – i mam wybierać między tą ostatnią miłością a miłością do własnego dziecka.

I nikt mi nie napisał scenariusza, w którym da się wygrać jedno i drugie.

To też może cię zainteresować: Danuta Martyniuk przerwała milczenie o synu. Jej słowa zaskoczyły widzów. "Znajdzie się"

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Przepisaliśmy synowi pół domu z miłości": Dziś wiemy, że zapłaciliśmy za to zbyt wysoką cenę