Po operacji biodra trudno było mi mieszkać samej — schody były koszmarem, zakupy udręką, a nocne bóle sprawiały, że bałam się, że któregoś dnia po prostu nie wstanę.

Córka powiedziała wtedy:

— Mamo, zamieszkaj u mnie. Będziemy się sobą opiekować.

Te słowa były jak balsam. Myślałam, że nadchodzi spokojny czas. Pomyliłam się.

Na początku wszystko wydawało się normalne. Pomagałam jej w domu, gotowałam, obierałam ziemniaki, zajmowałam się wnukiem, kiedy mogłam. Córka pracowała dużo, wracała późno, często zmęczona, ale wdzięczna. Tak przynajmniej mi się wydawało.

Pewnego dnia poszłam do portmonetki i… brakowało pięćdziesięciu złotych. Pomyślałam, że może sama wydałam. Może o czymś zapomniałam.

Ale następnego tygodnia zniknęła kolejna stówka. A potem znów pięćdziesiąt.

Zaczęłam liczyć każdy grosz. Chowałam banknoty między ręczniki, w słoik po kawie, nawet w pudełko po rajstopach. Znikały.

Za każdym razem udawałam przed sobą, że to przypadek. Że może zgubiłam. Że może nie pamiętam.

Wolałam wierzyć w swoją sklerozę niż w to, że moje własne dziecko podbiera mi pieniądze.

Pewnego popołudnia córka wróciła ze sklepu. Z dużą torbą, pełną perfum, kolorowych kosmetyków, kremów, maseczek, żeli. Ponad pięćset złotych — widziałam paragon na kuchennym blacie.

— Ładnie pachnie — powiedziałam.

— A, taki mały prezent dla siebie — uśmiechnęła się.

Tego samego dnia liczyłam swoje oszczędności. Brakowało… prawie dokładnie tyle, ile kosztowały jej „prezenty”.

A ja jadłam najtańsze parówki, te, które nawet pies sąsiadki omijał. Kupowałam chleb, który po jednym dniu zamieniał się w kamień. Stałam w sklepie z rozdartą duszą, czy wybrać tańszy ser, czy może masło, bo na oba mnie nie było stać.

I czułam, jak rośnie we mnie gorycz.

Prawda wyszła na jaw całkiem przypadkiem. Zobaczyłam ją, jak grzebie w mojej torebce.

— Co ty robisz? — zapytałam, czując, jak serce podchodzi mi do gardła.

Zamarła. Wzrok uciekł jej na bok.

— Szukałam twoich kluczy — powiedziała zbyt szybko.

Ale torebka była zamknięta. A ona nie szukała kluczy — szukała pieniędzy.

— Zabrałaś moje oszczędności — powiedziałam cicho, żeby nie obudzić wnuka.

— Mamo, nie przesadzaj! — prychnęła. — Pożyczyłam trochę. Oddam.

— DWA TYSIĄCE to „trochę”? — głos mi się załamał.

Wzruszyła ramionami, jakby mówiła o kubku cukru.

— Mamo, mam swoje życie, wydatki, potrzeby. Ty i tak masz emeryturę. Nie rób dramatu.

Wtedy poczułam coś gorszego niż złość.

Poczułam puste miejsce w sercu. Jakby coś we mnie umarło.

Od tamtej pory wszystko było inne. Ja już nie ufałam. Ona już nie udawała.

Chowała swoje zakupy w szafie, a moje pieniądze chował przede mną los — bo nie miałam ich już prawie wcale. W końcu powiedziałam:

— Córko, ja tak nie mogę żyć.

Odpowiedziała chłodno:

— To znajdź sobie miejsce gdzie indziej.

Najpierw myślałam, że się przesłyszałam. Ale nie. To były jej słowa.

Moje własne dziecko wygoniło mnie z domu, który miał być dla mnie schronieniem.

Dziś mieszkam w małej kawalerce wynajętej za resztki oszczędności. Niewiele mam, ale przynajmniej nikt nie zagląda mi do torebki. Nikt nie liczy mojej emerytury lepiej ode mnie. Nikt nie wyjada mi nadziei łyżeczką cukru.

Z córką kontakt ograniczył się do krótkich SMS-ów.


„Wszystko OK u wnuka”.
„Byliśmy u lekarza.”

Bez przeprosin. Bez refleksji.

I choć boli mnie to bardziej, niż jestem w stanie wyrazić, wiem jedno: nie jest największą tragedią to, że ktoś zabierze ci pieniądze. Największą tragedią jest to, że zabiera ci szacunek — i robi to ktoś, dla kogo poświęciłaś całe życie.

To też może cię zainteresować: Obudziła się tuż przed kremacją. Nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Partner szwagierki jest ojcem mojej córki": Żyję w sekrecie, który niszczy mnie od środka