Przez lata żyliśmy obok siebie spokojnie. My, z naszym małym domkiem i ogródkiem pełnym róż, i oni — nowi, bogatsi, głośniejsi, ale wciąż dość uprzejmi.
Nigdy nie przypuszczałam, że to właśnie oni doprowadzą mnie do łez, bezsilności i bezsenności.
Wszystko zaczęło się pewnego ranka. Wyszłam z kubkiem kawy, żeby obejść ogród i zobaczyć, czy róże przetrwały ostatni przymrozek. I wtedy to zobaczyłam.
Ogrodzenie. Kiedyś stojące prosto jak od linijki, teraz… przesunięte. Krzywe. Jakby ktoś je umyślnie wypchnął w stronę naszego podwórka.
Z początku pomyślałam, że to złudzenie. Że może trawa została skoszona inaczej niż zwykle.
Ale gdy podeszłam bliżej, poczułam, jak zamarzam od środka.
Brakowało całego paska ziemi. Naszej ziemi. Ziemi, którą mój mąż mierzył sam, gdy budowaliśmy dom. Ziemi, którą pielęgnowałam od lat.
Zaraz potem wyszedł sąsiad. Z miną zadowolonego człowieka, który właśnie zrobił coś, z czego jest dumny.
— O, widzę, że pani już zauważyła — powiedział beztrosko. — Przesunąłem wasze ogrodzenie o metr pięćdziesiąt.
Patrzyłam na niego oniemiała.
— Co pan zrobił?!
Wzruszył ramionami.
— To tylko półtora metra. I tak się wam nie przyda. A ja potrzebuję miejsca na garaż.
Półtora metra. Tak, jakby mówił o pożyczonej szklance cukru, a nie o kradzieży ziemi.
Pobiegłam po męża. On z natury spokojny, opanowany, ale gdy zobaczył przesunięte ogrodzenie, aż zbielał na twarzy.
Rozpoczęła się awantura, w której sąsiad wciąż powtarzał:
— Bez przesady, to tylko kawałek ziemi!
Dla niego — „tylko”. Dla nas — symbol wszystkiego, co wypracowaliśmy przez lata ciężkiej pracy.
Początkowo próbowaliśmy załatwić to polubownie. Prośby. Tłumaczenia. Wskazywanie granicy na dokumentach.
Sąsiad tylko się uśmiechał. Jak ktoś, kto uważa, że jest nietykalny.
— A udowodnijcie to — rzucił któregoś dnia. — Może pomyliliście się wtedy przy budowie?
To było jak policzek.
Zaczęły się wizyty w urzędach, pomiary geodety, nerwy, wydatki. Każda wizyta kończyła się kolejnymi papierami, kolejnymi godzinami zmarnowanymi na udowadnianie czegoś, co powinno być oczywiste.
Sąsiad grał na czas. Wiedział, że im dłużej to trwa, tym bardziej będziemy zmęczeni.
A my byliśmy wykończeni. Kłóciliśmy się w domu, trudno było spać, dzieci pytały, czemu „pan zza płotu” na nas krzyczy.
W końcu nadszedł dzień, gdy przyszły urzędowe wyniki pomiarów.
Granica była jasna. Czarna na białym.
Ziemia należała do nas. Od zawsze.
Pojechaliśmy z pismem do sąsiada. Mój mąż wciąż próbował rozmawiać, ale ja już nie miałam siły.
Sąsiad przeczytał dokument, wykrzywił usta i powiedział:
— To ja mam przesuwać z powrotem ogrodzenie? Przecież już stoi.
— Tak — odpowiedział mój mąż. — I to natychmiast.
Sąsiad wziął kartkę, podarł ją na kawałki i rzucił nam pod nogi.
Wtedy wiedziałam, że sprawa trafi do sądu.
Ciągnęło się to ponad rok. Rok stresu, łez, awantur za płotem i nerwów, które mogłyby rozłożyć nawet najtwardszego człowieka.
Ale wygraliśmy. Sąd nakazał mu nie tylko przesunąć ogrodzenie, ale też zapłacić odszkodowanie za bezprawne zajęcie ziemi.
Jego mina podczas ogłoszenia wyroku… Bezcenne.
Dziś ogrodzenie stoi tam, gdzie stało od początku. Sąsiad już się z nami nie wita. Odsuwa wzrok, gdy mnie widzi.
Nie przeszkadza mi to.
Bo nauczyłam się jednego: nie zawsze wygrywa ten, kto jest głośniejszy. Nie zawsze triumfuje ten, kto pierwszy przesuwa granice.
Czasem trzeba walczyć, nawet jeśli to „tylko półtora metra”.
Bo to nie jest kwestia ziemi. To kwestia godności.
To też może cię zainteresować: Niecodzienny weekend Kwaśniewskich. W sieci pojawiły się zdjęcia z luksusowego spotkania
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Czy możemy liczyć na białe Święta Bożego Narodzenia. Są najnowsze prognozy