Że jeśli matka daje serce, czas, zdrowie i młodość, to dzieci kiedyś to zobaczą i docenią. Że miłość wraca, nawet jeśli w życiu bywa ciężko. Dziś wiem, że to tylko piękna bajka, którą opowiadałam sobie, żeby nie zwariować.
Wychowałam dwoje dzieci praktycznie sama. Ich ojciec był w domu, ale obecny tylko ciałem. Zawsze wiedział lepiej. Zawsze miał rację. A jeśli coś szło nie tak, winna byłam ja. Kiedy dorastali, słyszałam coraz częściej, że jestem „zbyt surowa”, „zbyt zamartwiająca się”, „zbyt niewspółczesna”. I zawsze czułam za tym jego podszepty.
Ojciec był mistrzem manipulacji. Nigdy nie krzyczał, nie robił scen. On siało wątpliwość, jak rolnik ziarna. Tu szepnął, że mama przesadza. Tam, że mama nie rozumie. Innym razem, że mama „psuje atmosferę”. I dzieci rosły, wierząc, że to ja jestem problemem. On był tym dobrym, tym „fajnym tatą”, który kupuje lody i pozwala siedzieć dłużej przed komputerem.
A ja byłam ta od obowiązków, nauki, porządków, rzeczywistości.
Kiedy dzieci dorosły, ich ojciec zniknął z naszego życia z nową partnerką. Po nim zostały tylko długi i zniszczone zaufanie. To ja płaciłam raty, to ja ogarniałam chaos, to ja ratowałam to, co jeszcze się dało. On wybrał wygodę. Ja wybrałam rodzinę.
Myślałam, że dzieci to widzą. Myliłam się.
Z biegiem lat odzywały się coraz rzadziej. Najpierw raz w tygodniu, potem raz w miesiącu. W końcu – tylko wtedy, gdy czegoś potrzebowały. Pomoc przy wnukach, pożyczka, rada. A kiedy zachorowałam, kiedy naprawdę potrzebowałam ich, usłyszałam od syna:
"Mamo, nie mogę ciągle rezygnować z pracy, żeby cię wozić. Poza tym tata mówił, że zawsze byłaś histeryczką."
A od córki:
"Mamo, ja mam swoje życie. Ty nigdy moim nie żyłaś, więc nie oczekuj teraz cudów."
Jakby wyuczonych odpowiedzi. Jakby słyszały ich głos, nie mój.
Kiedy lekarz powiedział, że coraz trudniej będzie mi funkcjonować sama, wiedziałam, że czeka mnie rozmowa z dziećmi. Zaprosiłam je. Usiadły przy stole, ale jakby były gośćmi, nie rodziną. Powiedziałam im, że lekarz sugeruje przeprowadzkę do domu opieki, jeśli nie będę miała wsparcia.
Zanim dokończyłam, córka wzruszyła ramionami:
"To może faktycznie tam będzie ci lepiej. Profesjonalna opieka i w ogóle."
Syn tylko przytaknął.
Nikt nie zapytał, jak się z tym czuję. Nikt nie zaproponował, że się mną zajmie. Nikt nie powiedział nawet słowa: "Mamo, poradzimy sobie."
Ich decyzja była szybka. Jakby czekali na ten moment. Jakby odetchnęli z ulgą.
Kiedy wyszli, długo siedziałam w ciszy. Patrzyłam na ślady po kubkach na stole. Na krzesła, które zajmowali jako dzieci, machając nogami zbyt krótkimi, by dosięgnąć podłogi. Na zdjęcia na ścianie, gdzie uśmiechali się do mnie, trzymając mnie za ręce.
Jak mogli zapomnieć tak łatwo? Jak mogli uwierzyć w jego kłamstwa, a nie w całe moje życie, które im poświęciłam?
Nie wiem, co mnie czeka. Może rzeczywiście dom opieki. Może samotność, której tak się bałam.
Ale wiem jedno.
Nie przegrałam dlatego, że jestem gorsza. Przegrałam dlatego, że kochałam za bardzo tych, którzy nie potrafili kochać mnie z powrotem.
I to boli najbardziej. Nie samotność. Tylko świadomość, że własne dzieci uwierzyły w człowieka, który całe życie karmił ich kłamstwami.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Znosiłam zdrady męża dla dobra dzieci, lecz granica została przekroczona": Zaniemówi, gdy wręczę mu rozwód
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Potężna modlitwa o uzdrowienie św. Ojca Pio. Wierni sięgają po nią w chwilach największej potrzeby