Nie przez obcego człowieka. Nie przez los. Przez własne dziecko. Przez córkę, którą wychowałam z miłością, za którą oddałabym życie.
A jednak to ona wbiła mi nóż w plecy tak głęboko, że do dziś nie umiem go wyjąć.
Miałam czterdzieści dziewięć lat, kiedy poznałam Marka. Po latach samotności, po rozwodzie, po codziennym udawaniu, że wszystko jest w porządku, pojawił się ktoś, kto potrafił mnie słuchać. Kto mówił, że pięknieję, kto widział we mnie kobietę, nie tylko matkę, pracownicę i kucharkę.
Moja córka, Laura, miała wtedy dwadzieścia trzy lata. Zawsze była śliczna, błyskotliwa, przyciągała ludzi jak magnes. Marek poznał ją przypadkiem, gdy wpadła na niedzielny obiad.
Pamiętam ten moment. Jak spojrzeli na siebie. Jakby czas się na sekundę zatrzymał, choć ja wtedy niczego nie podejrzewałam. Bo która matka podejrzewałaby własne dziecko?
Do ślubu zostały trzy tygodnie, gdy Marek zaczął się ode mnie oddalać. Niby był, niby rozmawiał, niby planował dalej ceremonię, ale jego oczy błądziły gdzie indziej. Coraz częściej wychodził z domu „na chwilę”. Coraz więcej pracy, więcej spotkań, więcej spraw do załatwienia.
Zaczęłam czuć pod skórą, że coś jest nie tak.
Ale nigdy – nawet przez sekundę – nie pomyślałam o Laurze.
Aż pewnego wieczoru przyszła do mnie. Usiadła jak na spowiedzi. Cała drżała. I wtedy wypowiedziała słowa, które zniszczyły mi świat.
"Mamo… zakochałam się. W Marku."
Myślałam, że źle słyszę. Że to jakiś żart, jakiś senny koszmar. Ale ona patrzyła na mnie z takim wstydem, a jednocześnie z jakąś przerażającą pewnością, że to prawda.
A potem dodała:
"On też mnie kocha."
Poczułam, jak ziemia ucieka mi spod nóg. Jakby ktoś wyrwał mi serce jednym szybkim ruchem. Krzyczałam, płakałam, błagałam, żeby przestała mówić. A ona przepraszała, powtarzała, że nie chciała, że samo wyszło, że nie planowała… ale przecież wiedziała.
Wiedziała, że niszczy własną matkę.
Marek przyszedł następnego dnia. Nie miał nawet odwagi spojrzeć mi w oczy. Powiedział, że nie chciał, że nie planował, że uczucia "czasem wybierają sobie same drogę". Że przeprasza. Że tak będzie lepiej. Wyszedł z domu jak złodziej.
A ja zostałam w salonie, patrząc na białą suknię wiszącą na wieszaku jak wyrzut sumienia.
Odwołałam ślub. Odwołałam wszystko. Ludzie plotkowali, znajomi współczuli, rodzina próbowała pocieszyć. A ja czułam tylko pustkę. I wstyd. I ból, którego nie dało się ukoić.
Laura wyprowadziła się miesiąc później. Do Marka. Bez pożegnania. Bez jednego słowa skruchy.
To był początek końca wszystkiego, co znałam.
Nie rozmawiamy do dziś. Nie wiem, czy są razem. Nie wiem, czy jest szczęśliwa. A może wiem, tylko udaję, że nie wiem – bo boję się spojrzeć prawdzie w oczy. Boję się, że zbudowali sobie życie na tym, co zburzyli we mnie.
Czasem słyszę od znajomych, że powinnam jej wybaczyć. Że matka powinna mieć serce większe niż ból. Ale ja nie wiem, czy jeszcze mam serce. Ona je zabrała tamtego dnia. Razem z Markiem, razem z moimi marzeniami o ostatniej miłości.
Może kiedyś odbuduję siebie. Może nauczę się żyć bez córki. Ale jedno wiem na pewno.
Nie da się zapomnieć dnia, w którym własne dziecko odebrało ci przyszłość. I jeszcze powiedziało, że to była miłość.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Uwielbiam moją wnuczkę, ale wstydzę się jej rodziców żyjących bez ślubu": Nie potrafię ich wyrwać z grzechu
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "On decydował o wszystkim, nawet o moich ubraniach": Wolność przyszła dopiero po jego odejściu