Okazało się, że istnieje coś gorszego: chwila, w której rozumiesz, że wcale nie chodzi o to, czy powie „tak”, ale o to, że ty sama zadajesz to pytanie osobie, która już od dawna jest jedną nogą poza tym związkiem.

Miałam dwadzieścia dziewięć lat i zegar biologiczny tykał mi w głowie głośniej niż dzwony kościelne w niedzielę. Wszystko wokół krzyczało: czas. Facebook zalany zdjęciami pierścionków na idealnie zrobionych paznokciach, śluby co drugi weekend, baby shower co trzeci. A ja? Ja miałam czteroletni związek, wspólne konto Netflix i szczoteczkę do zębów stojącą obok jego.

I brak pierścionka.

– To tylko formalność – powtarzał Michał, gdy zbierałam się na odwagę, by po raz kolejny poruszyć temat przyszłości. – Przecież jesteśmy razem. To się najbardziej liczy.

Tylko że dla mnie „formalność” nagle zaczęła znaczyć wszystko.

Zaczęło się niewinnie. Delikatne sugestie.

– Wiesz, u Asi i Pawła było tak romantycznie. On się oświadczył na urlopie, przy zachodzie słońca, na plaży… – rzuciłam pewnego wieczoru, opowiadając mu o zdjęciach, które widziałam w social mediach.

– Super – mruknął, nie odrywając wzroku od telefonu. – Fajnie, że mieli ładną pogodę.

– No… i ten moment… jak klęknął…

– Aż tak ci się chce jechać nad morze? – podniósł na mnie wzrok, uśmiechnął się, jakby nie zrozumiał, o co mi chodzi.

Właśnie. Nie zrozumiał. Albo udawał.

Potem przestałam być delikatna.

– Michał, myślałeś kiedyś o zaręczynach? – zapytałam wprost pewnego wieczoru, kiedy siedzieliśmy na kanapie. Udawałam, że pytanie wyskoczyło mi tak po prostu, mimochodem. W rzeczywistości układałam je w głowie od tygodni.

Westchnął. Ten jego dźwięk znałam już na pamięć – taki, który oznaczał: „znowu to samo?”.

– Myślę o tym – powiedział w końcu. – Ale nie chcę, żebyś mnie do tego pchała. To musi być… spontaniczne.

– Spontaniczne? Po czterech latach? – prychnęłam. – To ile ci jeszcze potrzeba czasu, żeby to „spontanicznie” poczuć?

– Nie wiem, Zuzia. Nie mam daty w kalendarzu.

I tyle. Koniec rozmowy.

Albo raczej początek końca.

Od tamtego dnia zaczęłam liczyć. Miesiące, okazje, wspólne wyjazdy. Każda kolacja, każdy wyjazd za miasto, każde jego niespodziewane „mam dla ciebie prezent” rozpalało we mnie nadzieję. Każde pudełko, które nie zawierało pierścionka, zostawiało po sobie rozczarowanie.

Z biegiem czasu ta nadzieja stała się chorobliwa.

Przyjaciółki mówiły różnie.

– Daj mu spokój, sama siebie nakręcasz – twierdziła Magda. – Jak będzie chciał, to to zrobi.

– A jak nie zrobi, to co? – odpowiadałam. – Mam udawać, że wszystko jest dobrze?

– Może po prostu… to nie jest dla niego takie ważne. Ale to nie znaczy, że cię nie kocha.

Brzmiało rozsądnie. Tylko że we mnie rozsądek, z każdym kolejnym „kiedyś” i „spokojnie, jeszcze mamy czas”, topniał, aż został z niego tylko lepki strach.

Ostatecznie przełom przyszedł, gdy zadzwoniła do mnie mama.

– Zuzia, kochanie, pamiętasz, że babcia obchodzi siedemdziesiątkę w maju? – zapytała. – Chcielibyśmy, żebyście z Michałem przyjechali razem. Cała rodzina będzie, wiesz, jak to jest…

Wiedziałam. „Cała rodzina” oznaczało też „cała seria pytań”.
No i co, kiedy ślub?
A dzieci planujecie?
Tak długo razem, a tu nic…

Zawsze mówiłam: „jeszcze mamy czas”, ale nagle to zdanie zaczęło mi się kruszyć w gardle.

– Mamo – wyrwało mi się – a jeśli… jeśli on nigdy się nie oświadczy?

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.

– Zuzia – zaczęła ostrożnie – mężczyzna, który naprawdę chce z tobą spędzić życie, nie będzie się zastanawiał w nieskończoność.

– Czyli… powinnam odejść?

– Ja ci tego nie powiem. Ale przynajmniej dowiedz się, na czym stoisz. Konkretnie. Nie po omacku.

Konkretnie.

To słowo obiło mi się w głowie, kiedy wieczorem patrzyłam, jak Michał siedzi przy biurku, w słuchawkach, wciągnięty w jakąś grę. Przez chwilę obserwowałam go, próbując dostrzec w nim tego chłopaka, w którym się zakochałam – spontanicznego, czułego, tak pewnego tego, że my mamy sens.

A potem przyszła mi do głowy myśl tak absurdalna, że aż mnie rozbawiła.

A gdyby tak odwrócić role?

Skoro on „nie lubi presji”, skoro „musi poczuć ten moment”, skoro „nie chce być zmuszany” – to może ja po prostu przejmę inicjatywę. Zamiast czekać, aż świat się ułoży po jego myśli, zadam pytanie. Wprost. Publicznie. Bez niedomówień.

– Z czego się śmiejesz? – zapytał, odwracając się od ekranu.

– Z siebie – odpowiedziałam. – I z tego, że chyba wiem, czego chcę.

– To dobrze – uśmiechnął się, nieświadomy, jak bardzo jego świat właśnie się zachwiał – bo ja nie mam pojęcia, co jutro będziemy jeść na śniadanie.

Plan dojrzewał we mnie jak burza. Najpierw był tylko cichym pomrukiem w tle, potem nagle zrobiło się ciemno, a powietrze zgęstniało. W końcu nie dało się już udawać, że to tylko kaprys.

Postanowiłam, że oświadczę mu się w dzień urodzin. Jego. Nie moich.
Chciałam, żeby zobaczył w tym gest: wybieram ciebie, właśnie ciebie, w twoim dniu.
Chciałam też, żeby nie mógł łatwo tego zignorować. Bo oświadczyć się w kuchni, między gotowaniem a sprzątaniem, byłoby zbyt proste do zbagatelizowania.
A ja miałam dość bycia ignorowaną.

Zarezerwowałam stolik w jego ulubionej restauracji – tej z przyciemnionym światłem i jazzem w tle. Zadzwoniłam, dopytałam o szczegóły, poprosiłam, żeby deser został przyniesiony w określonym momencie. Tak, z pudełeczkiem. Tak, tym pudełeczkiem. Nie, nie będzie pierścionka w środku dla mnie. To ja go będę mieć. Ma być zaskoczenie.

Gdy przyszło do wyboru pierścionka, zatrzymałam się nad gablotą, czując się jak oszustka.
Tak to powinno wyglądać inaczej. To ja powinnam być po tej drugiej stronie, z przyjaciółką u boku, która wzdycha: „on cię naprawdę kocha, skoro tak się stara”.

Zamiast tego stałam sama, patrząc, jak sprzedawczyni mierzy mnie wzrokiem.

– Dla pana? – zapytała uprzejmie.

– Tak – odpowiedziałam, starając się zabrzmieć pewnie. – Dla przyszłego narzeczonego.

Zawahała się.

– Jaki rozmiar?

– Mniej więcej taki jak mój… – zdjęłam pierścionek z palca i podałam jej. – Tylko trochę większy. On ma szersze dłonie.

Kiedy wsunęłam małe pudełko do kieszeni płaszcza, serce waliło mi jak szalone. Miałam wrażenie, że wszyscy na ulicy widzą przez materiał, że idę z decyzją, która może rozbić całe dotychczasowe życie.

Ale w tej panice było też coś wyzwalającego.
Po raz pierwszy od dawna miałam wrażenie, że to ja coś robię, zamiast tylko czekać.

Dzień urodzin nadszedł szybciej, niż się spodziewałam. Od rana wszystko szło nie tak. Zaspałam. Spóźniłam się do pracy. Kiedy szef poprosił mnie o poprawki do projektu „na teraz”, miałam ochotę krzyknąć, że dzisiaj nie mam głowy do Exceli, bo za kilka godzin zamierzam wywrócić swoje życie do góry nogami.

Zamiast tego zagryzłam zęby i zrobiłam, co trzeba.

Po pracy pobiegłam do domu pierwsza, żeby się przygotować. Stałam przed lustrem dłużej niż zwykle, poprawiając makijaż, wygładzając sukienkę. Chciałam wyglądać pięknie, ale nie przesadnie – żeby nie nabrał podejrzeń.

Pudełko schowałam do torebki. Wyglądało niewinnie, jakby kryło tylko kolczyki. Żeby dodać sobie odwagi, przymknęłam oczy i spróbowałam wyobrazić sobie, jak to będzie.

Widzę nas przy stoliku. On zaskoczony, wzruszony. Może lekko zbity z tropu, że to ja klękam, ale potem śmieje się, bo przecież to całe „kto komu się oświadcza” nie ma znaczenia. Liczy się to, że jesteśmy razem. Powie coś w stylu: „Zawsze wiedziałem, że wyprzedzisz mnie o krok”. A ja włożę mu pierścionek na palec. Restauracja zaklaszcze, ktoś wzniesie toast, kelner przyniesie szampana.

„Tak” – powie. Oczywiście, że powie „tak”.

Bo przecież mnie kocha.

– Ładnie wyglądasz – powiedział w drzwiach, kiedy wyszedł z łazienki, poprawiając zegarek.

– Ty też – odparłam, próbując zapanować nad drżeniem głosu. – Gotowy?

– Jasne. Tylko muszę jeszcze odpisać Kamilowi… – sięgnął po telefon. – Chce się jutro spotkać na meczu.

Ta zwykłość sytuacji bolała najbardziej. Ja byłam wewnętrznie na granicy załamania nerwowego, a on zastanawiał się, czy w sobotę wypije piwo z kolegą.

Na miejscu witał nas zapach czerwonego wina i czosnku. Kelner zaprowadził nas do stolika przy oknie – dokładnie tak, jak prosiłam. Zimowe miasto migotało światełkami, śnieg prószył lekko, jak w tanim filmie romantycznym.

Rozmawialiśmy. A przynajmniej on rozmawiał. Ja udawałam, że słucham. Opowiadał o pracy, o nowym projekcie, o tym, że może za kilka miesięcy dostanie awans. Kiwając głową, zastanawiałam się, czy po naszym ślubie będziemy nadal mieszkać w wynajmowanym mieszkaniu, czy może jednak zdecydujemy się na kredyt.

Kiedy kelner zabrał talerze po daniu głównym, serce podskoczyło mi do gardła.

To miało się stać teraz.

– Czy życzycie sobie deser? – zapytał kelner, patrząc na mnie porozumiewawczo.

– Tak – odpowiedziałam, ściskając w dłoni torebkę. – Ten… specjalny.

Michał zmarszczył brwi.

– Specjalny?

– Zobaczysz – uśmiechnęłam się z trudem.

Kelner odszedł, a ja czułam, jak dłonie robią mi się wilgotne, jak puls przyspiesza. Próbowałam złapać jego spojrzenie, ale akurat wtedy odebrał powiadomienie.

– Sorry, tylko rzucę okiem – mruknął, stukając w ekran.

Wzięłam głęboki oddech.

Teraz albo nigdy, Zuzia.

Wyjęłam pudełeczko z torebki i położyłam na kolanach, jeszcze zamknięte. Czułam jego ciężar jak wyrok.

Kelner wrócił z deserem – czekoladowym fondantem. Na talerzu obok, zgodnie z ustaleniem, leżała mała czerwona róża. Wszystko wyglądało śmiesznie perfekcyjnie.

– Dla pana – powiedział kelner, stawiając talerz przed Michałem, a potem dyskretnie skinął mi głową i się oddalił.

– Co jest grane? – spytał Michał, patrząc raz na deser, raz na mnie. – To jakaś twoja niespodzianka?

– Tak – odparłam. – Niespodzianka.

Wstałam.

Kolana miałam jak z waty, ale zmusiłam je do posłuszeństwa. Odsunęłam krzesło, poczułam spojrzenia kilku osób przy sąsiednich stolikach. W głowie krzyczało mi: siadaj, nie rób tego, jeszcze możesz się wycofać. Ale moje ciało jakby samo już podjęło decyzję.

Zanim zdążyłam to naprawdę przemyśleć, uklękłam.

Na jedno kolano. Przed nim.

Czas się zatrzymał.

Widziałam, jak twarz Michała najpierw zamiera w zdziwieniu, potem wykrzywia się w coś pomiędzy niedowierzaniem a przerażeniem.

Wyjęłam pudełko. Otworzyłam je. Palce mi drżały.

– Michał… – zaczęłam. Głos miałam cienki, obcy. – Jesteśmy razem cztery lata. Kocham cię. I nie chcę już dłużej udawać, że nie wiem, dokąd zmierzamy. Więc…
Zrobisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moim mężem?

Kilka głów w restauracji obróciło się w naszą stronę. Ktoś cicho „ooo” powiedział, jakby już wiedział, że to romantyczny moment, który trzeba zapamiętać.

Tylko że w jego oczach nie było romantyzmu.

Był szok. Był strach. I coś jeszcze – coś, czego nie chciałam tam zobaczyć.

Ulga.

Jakby wreszcie ktoś nazwał głośno to, od czego on uciekał od miesięcy.

– Zuzia… – odezwał się, zbyt cicho jak na tę scenę. – Co ty robisz?

– Oświadczam ci się – spróbowałam się uśmiechnąć. – Wiem, że nie lubisz presji, dlatego… to może być po mojemu. Ale odpowiedź nadal należy do ciebie.

W restauracji zapadła niezręczna cisza. Gdzieś w tle jazz brzmiał nagle groteskowo.

Michał wstał. Krzesło odsunęło się z metalicznym zgrzytem.

Spojrzał na mnie z góry, na mnie klęczącą z pierścionkiem w ręku. W jego spojrzeniu nie było ani jednej cząstki radości, którą sobie wyobrażałam.

– Nie mogę – powiedział.

Dwa słowa.
Wszystko, czego się bałam, skompresowane do dwóch sylab.

– Co? – szepnęłam.

– Nie mogę – powtórzył, tym razem głośniej. Ktoś przy stoliku obok chrząknął nerwowo. – Zuzia, ja… ja nie chcę się żenić. Przynajmniej nie teraz. Może w ogóle.

– Ale… – próbowałam złapać powietrze. – Myślałam… Myślałam, że…

– Myślałaś, że jak zrobisz z tego przedstawienie, to będę miał wybór? – przerwał mi. W jego głosie pojawiła się złość. – Że jak uklękniesz przy wszystkich, to zmusisz mnie do „tak”?

Te słowa uderzyły we mnie jak policzek. Nagle poczułam, jak policzki płoną mi z upokorzenia.

Podniosłam się powoli, plecy miałam sztywne, dłonie wciąż ściskały otwarte pudełeczko.

– Nie chciałam cię zmuszać – wyszeptałam. – Chciałam tylko… wiedzieć.

– No to wiesz – rzucił gorzko. – Nie chcę.

Na te trzy słowa nie byłam przygotowana. „Nie teraz” – tak. „Musimy o tym porozmawiać” – też. Ale zwykłe, nagie „nie chcę” było jak odcięcie tleniu.

Ktoś przy innym stoliku zaczął niezręcznie bawić się serwetką. Kelner stał w rogu, udając, że nas nie widzi.

– Chodźmy stąd – powiedział Michał cicho, już spokojniej. – Pogadamy w domu.

– Nie – odpowiedziałam, sama zaskoczona pewnością własnego głosu. – Powiedz mi teraz. Tu.
Nie dlatego, że oni patrzą – wskazałam brodą innych gości – tylko dlatego, że ja już nie chcę wracać do domu udając, że nic się nie stało.

Patrzył na mnie chwilę, jakby walczył ze sobą.

– Dobrze – odezwał się w końcu. – Prawda jest taka, że od dłuższego czasu czuję, że… że my chcemy różnych rzeczy. Ty chcesz ślubu, rodziny, planu na lata. Ja… ja nie jestem gotowy. I nie wiem, czy kiedykolwiek będę. Ale bałem się ci to powiedzieć. Bo… bo cię kocham. Ale jak… przyjaciółkę? Bliską osobę? Nie wiem.

Te słowa były gorsze niż „nie chcę”. Bo były prawdziwe.

Zrobiło mi się niedobrze. Miałam wrażenie, że ziemia osuwa mi się spod nóg.

Zamknęłam pudełko i wsunęłam je z powrotem do torebki. Ruch mechaniczny, niemal obojętny.

– Rozumiem – powiedziałam tonem, który nie brzmiał jak mój. – Dziękuję za szczerość.

– Zuzia…

– Wiesz, paradoks polega na tym – przerwałam mu – że ja całe miesiące próbowałam zmusić cię do zaręczyn. A teraz jedno „nie chcę” wystarczyło, żebym zrozumiała, że nie chcę cię zmuszać.
Ani jutro. Ani za rok. Nigdy.

Cisza między nami była gęsta jak dym.

– To… koniec? – zapytał.

Spojrzałam na niego. Stał przede mną w tej restauracji, w swojej ulubionej koszuli, z którą wiązałam tyle wspomnień. I nagle zobaczyłam go inaczej. Nie jak „prawie narzeczonego”, tylko jak mężczyznę, który byłby zawsze o krok za mną – cofający się wszędzie tam, gdzie ja próbowałabym iść do przodu.

– Tak – odpowiedziałam.

To jedno słowo okazało się dziwnie lekkie. Jakby cała ta historia domagała się właśnie takiego zakończenia.

Wyszłam pierwsza.

Zimne powietrze udeżyło mnie w twarz, aż łzy, które dotąd zatrzymywałam uparcie, wreszcie popłynęły. Szłam ulicą, nie bardzo wiedząc dokąd. Światła miasta rozmazywały się przez łzy, przechodnie mijali mnie, nieświadomi, że moje życie właśnie rozsypało się na kawałki.

Zatrzymałam się dopiero na mostku nad rzeką. Oparłam się o balustradę, próbując uspokoić oddech.

Z torebki wyjęłam pudełko. Otworzyłam je. Pierścionek lśnił w świetle latarni – mały, piękny, całkowicie bezużyteczny.

Mogłam go wyrzucić. Mogłam sprzedać. Mogłam zatrzymać na pamiątkę błędu.

Zamiast tego założyłam go sobie na palec.

Nie na serdeczny. Na środkowy.

Parsknęłam przez łzy śmiechem, trochę histerycznym.

– Gratulacje, Zuza – powiedziałam półgłosem do własnego odbicia w czarnej tafli wody. – Oświadczyłaś się sobie.

To był głupi, symboliczny gest, ale właśnie tego potrzebowałam. Bo prawda była taka, że ten wieczór nie tylko zakończył mój związek. Zakończył też coś, co trzymało mnie w miejscu przez ostatnie miesiące: przekonanie, że tylko z kimś u boku jestem „w pełni” kobietą, partnerką, kimś, kto ma prawo marzyć o przyszłości.

Michał nie był gotowy. Ja byłam. I to nie był mój wstyd. To było nasze niedopasowanie.

Tamtej nocy wróciłam do mieszkania po swoje rzeczy dopiero, gdy wiedziałam, że jego nie ma w domu. Nie miałam siły na kolejne rozmowy. Zostawiłam kartkę na stole:

„Dziękuję za te cztery lata.
Nie zmuszam cię już do żadnej decyzji. Podjęłam swoją.”

Spakowałam się szybko, mechanicznie. W łazience zostawiłam szczoteczkę do zębów – celowo.
Niech widzi ten pusty kubek. Niech wie, że brak bywa bardziej wymowny niż obecność.

Kiedy zamknęłam za sobą drzwi, znów poczułam ten dziwny, bolesny, ale prawdziwy rodzaj ulgi.

Nie udało mi się zmusić go do zaręczyn.

Więc sama się za to wzięłam.

Moje oświadczyny zakończyły nasz związek – to prawda.

Ale może właśnie tego potrzebowałam bardziej niż ślubu: końca historii, w której błagałam kogoś, żeby wybrał mnie na resztę życia, zamiast najpierw wybrać siebie.

To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Mąż uciekł do dwudziestolatki": Dzieci tęsknią, lecz ja nie życzę sobie jego powrotu

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Twój skrzydłokwiat znów zakwitnie! Zimą dodaj do doniczki tylko jeden kluczowy składnik