Pół roku, odkąd zamknąłem oczy naszej córce po raz ostatni. Pół roku, odkąd moja żona przestała naprawdę żyć.
Ola miała osiem lat. Wystarczy napisać te dwa słowa, a czuję, jak serce znów ściska mi się tak mocno, że brakuje mi tchu. Była naszym jedynym dzieckiem, naszym cudem, naszym światłem. I nagle… jej nie ma.
Zawsze wierzyłem, że każdą tragedię można przetrwać razem. Ale gdy odprowadziliśmy Olę na cmentarz, miałem wrażenie, że wraz z trumną w ziemi zniknęła też moja żona. Została tylko skorupa, która chodzi, oddycha, mówi, ale w środku jest pusta.
I żyje tak, jakby Ola miała zaraz wrócić.
Każdego ranka słyszę, jak woła ją do śniadania. Nalewa kakao do różowego kubeczka z jednorożcem, odstawia go na blat i czeka. Potem, kiedy kubek nadal stoi pełny, patrzy na mnie tymi wielkimi, pustymi oczami i mówi: "Pewnie zaspała. Zaraz przyjdzie".
Nie mam odwagi jej poprawić. Boję się, że jeśli zabiorę jej tę iluzję, ona pęknie jak cienkie szkło.
W pokoju Oli wszystko jest nietknięte. Każdego wieczoru żona wchodzi tam, siada na łóżku i opowiada coś w ciemność. O tym, co kupiła na obiad. O pogodzie. O tym, że pani w sklepie znów źle policzyła resztę. Mówi tak, jakby naprawdę miała kogoś słuchającego.
Wczoraj znalazłem ją, jak składała ubranka Oli. Ciuszki, z których nasza córka i tak dawno by już wyrosła. Żona głaskała je powoli, delikatnie, jakby bała się, że je zrani. I szeptała: "Nie martw się, kochanie, wszystko wyprałam. Będziesz miała na jutro".
Kiedy próbuję z nią porozmawiać, zawsze słyszę to samo:
— Gdybyś mnie wtedy posłuchał, nic by się nie stało.
To jest najgorsze. Ten lęk, że ona obwinia mnie. Że w jej oczach to ja zawiodłem. I jeszcze gorszy strach, że ona obwinia samą siebie — i że któregoś dnia ta myśl ją zniszczy.
Nasz dom stał się muzeum dziecka, które odeszło. A ja czuję, że powoli tracę nie tylko córkę, ale i żonę.
Wczoraj w nocy znaleźliśmy się oboje w kuchni. Stała przy oknie, patrząc na ulicę, jakby czekała, aż Ola przebiegnie pod latarnią z plecakiem i uśmiechem na pół twarzy.
— Słyszysz? — zapytała mnie nagle.
— Co mam słyszeć?
— Jak stuka jej breloczek… Przecież wraca.
Próbowałem objąć ją, przytulić, cokolwiek. Ale ona odsunęła się jak ktoś, kogo dotyk parzy.
— Nie zabieraj mi jej — szepnęła. — To jedyne, co mi zostało.
I wtedy zrozumiałem, że ona utknęła w dniu, w którym Ola odeszła.
A ja utknąłem obok niej, nie wiedząc, jak ją stamtąd wyciągnąć.
Nie wiem, czy kiedykolwiek przestanie czekać na córkę. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś wrócimy do normalności. Wiem tylko jedno: dopóki oddycha, dopóty będę przy niej. Choćby miała żyć w świecie, którego już nie ma. Choćby mnie nie widziała. Choćby nigdy nie wróciła.
Bo Ola była naszą córką. A moja żona jest teraz moją misją. Tak samo, jak kiedyś rodzina była naszą wspólną.
A ja nie pozwolę jej zostać w tym bólu zupełnie samej.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Mąż po dwudziestu latach małżeństwa porzucił mnie dla małolaty": Zrobił ze mnie pośmiewisko jako z kobiety, żony i matki
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Starsza pani zdobyła nasze współczucie i opróżniła nam konto": Naiwnie uwierzyliśmy w każde jej słowo