Pojechałam do sanatorium z bólem kręgosłupa, zniechęcona życiem i przekonana, że czeka mnie tylko powolne tkwienie w samotności. Nie przypuszczałam, że los napisze dla mnie coś takiego.


Pierwszego dnia zobaczyłam go na korytarzu – wysokiego, siwiejącego mężczyznę o ciepłym spojrzeniu. Uśmiechnął się do mnie, jakbyśmy znali się od lat. Pomyślałam, że to przypadek, drobny gest grzeczności. Następnego dnia podszedł i zagadał. A trzeciego usiedliśmy na ławeczce pod brzozami, rozmawiając o rzeczach, o których nie miałam odwagi mówić nikomu innemu.


Nazywał się Roman.


I był najczulszym, najbardziej uważnym mężczyzną, jakiego spotkałam w życiu. Z dnia na dzień przyłapywałam się na tym, że na zabiegach wypatruję właśnie jego. Że cieszę się na wspólne spacery. Że serce bije mi szybciej, gdy trzyma mnie za dłoń, a w oczach robią mi się łzy, kiedy mówi, że przy mnie znów czuje się młody.


W sanatoryjnym świecie liczyliśmy się tylko my dwoje. Aż do pewnego popołudnia.

Wtedy do jadalni weszła ona – drobna, elegancka kobieta w ciemnym płaszczu. Nie wiedziałam jeszcze, kim jest. Zobaczyłam tylko, jak Roman blednie, wstaje i jakby kurczy się w sobie.


Kobieta podeszła do naszego stolika i spojrzała na mnie tak, jakby chciała mnie spalić wzrokiem.


– Jestem żoną Romana – powiedziała chłodno. – A pani kim?


Świat zawirował mi przed oczami. Miałam wrażenie, że ktoś wbił mi nóż prosto w serce. Roman próbował coś tłumaczyć, że są w separacji, że od lat żyją osobno, że to skomplikowane… Ale jej głos zagłuszał wszystko.


– W separacji?! – prychnęła. – Jesteśmy małżeństwem. A ja nie mam zamiaru pozwolić, żeby jakaś paniusia z sanatorium rozbijała mój dom!


Paniusia. Ja. Nie pamiętam, jak wyszłam z jadalni. Nie pamiętam nawet, jak dotarłam do pokoju.


Wiem tylko, że płakałam całą noc. Płakałam za Romanem, za tym uczuciem, które zdążyło rozbłysnąć jak iskra i zgasło tak samo gwałtownie. Płakałam też za sobą samą – naiwną, która uwierzyła, że po tylu latach samotności może jeszcze zasłużyć na szczęście.


Następnego dnia Roman próbował do mnie przyjść. Stał pod drzwiami, błagał, żebym go wysłuchała, tłumaczył, że żona przyjechała bez zapowiedzi, że to małżeństwo od dawna istnieje tylko na papierze.


Ale ja nie potrafiłam. Nie chciałam być tą drugą. Nigdy.


Wróciłam do domu dwa dni przed końcem turnusu. Z ciężkim sercem, z żalem, z poczuciem, że życie znowu odebrało mi coś, zanim zdążyłam sięgnąć po więcej.


Czasem – gdy piję poranną kawę i patrzę przez okno – myślę o nim. O tej ławce pod brzozami, o jego dłoniach, o słowach, których nikt mi nigdy wcześniej nie powiedział.
Może urodziłam się nie w porę.


Może nie zasłużyłam na tę miłość.


A może po prostu żona mojego wybranka stanęła mi na drodze i nie miałam siły z nią walczyć.
Jedno wiem na pewno: w sanatorium znalazłam miłość, lecz straciłam ją szybciej, niż przyszła. I wciąż uczę się oddychać bez niej.

To też może cię zainteresować: Burza po ćwierćfinale „The Voice of Poland”. Widzowie nie wytrzymali. "To ponury żart"

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Zrób to w ciągu tygodnia, inaczej hortensje nie zakwitną. Sprawdzona metoda zimowania krzewów