Myślałam, że kiedy przejdą na emeryturę, wreszcie zajmą się sobą, odpoczną, zaczną podróżować albo chociaż znajdą jakąś pasję. Ale oni wybrali coś innego.
Wybrali nasze życie.
Z początku wszystko wyglądało niewinnie. Mama wpadała „na chwileczkę”, żeby zobaczyć wnuki. Tata dzwonił, żeby zapytać, czy możemy mu pomóc z komputerem. To normalne. Każdy ma rodziców, którzy potrzebują czasem wsparcia.
Ale potem ich emerytura zamieniła się w pełnoetatowe zarządzanie naszym domem.
Zaczęło się od niedzielnych wizyt. Potem przyszły sobotnie śniadania. A później codzienne telefony.
– Co dziś gotujesz? – pytała mama, zanim jeszcze otworzyłam oczy.
– O której będziecie w domu? – dopytywał tata.
– Przyjedziemy po południu, dzieci na nas czekają!
A ja nawet nie zdążyłam o niczym zdecydować.
Nie było już przestrzeni. Nie było ciszy. Byłam tylko „na zawołanie”.
Gdy mówiłam, że mamy inne plany, obrażali się. Gdy mówiłam, że nie dam rady, bo jestem zmęczona – słyszałam tylko:
– Myśmy tyle dla was zrobili.
– Teraz wy możecie poświęcić nam trochę czasu.
– Przecież już nie pracujemy, musimy mieć jakieś zajęcie.
I tak, od słowa do słowa, ich zajęciem staliśmy się MY.
Najgorsze przyszło wtedy, gdy zaczęli wtrącać się we wszystko. Naprawdę we wszystko.
– Dzieci mają za późno kolację.
– Twój mąż za wolno awansuje, powiedz mu, żeby zmienił pracę.
– Po co kupiliście nową sofę? Tamta była dobra.
– Nie dawaj małemu czekolady, bo będzie niewychowany.
– Wynieś śmieci od razu, bo źle pachną.
– Zawieź nas tu, przywieź stąd, zrób to, zrób tamto.
Z każdym tygodniem coraz bardziej oddychałam przez zaciśnięte zęby. Moja rodzina, mój dom, moje życie – wszystko wymykało mi się z rąk, bo mama z tatą się nudzą.
A ja przestawałam wytrzymywać.
Pękłam pewnego wieczoru, gdy wróciłam po pracy do mieszkania, które… nie było już moje.
Mama pozmieniała kolejność szafek „bo tak będzie wygodniej”. Tata przestawił meble w salonie, bo „za mało miejsca”. Dzieci stały w drzwiach i tłumaczyły się, że „babcia tak kazała”.
Zrobiło mi się słabo. Zdjęłam buty, usiadłam na podłodze i rozpłakałam się jak dziecko.
Tego było za wiele.
Kiedy powiedziałam im w końcu, że potrzebujemy własnej przestrzeni, że ich pomoc jest bardziej przytłaczająca niż wspierająca, obrazili się tak głęboko, jakby ich własna córka wyrzuciła ich na ulicę.
Tata nie odzywał się do mnie trzy tygodnie. Mama płakała do telefonu, że jestem niewdzięczna.
A ja czułam się rozdarta. Bo nie chciałam ich ranić. Ale nie chciałam też żyć w pułapce ich emeryckiej nudy.
Dziś jest trochę lepiej. Ustaliliśmy zasady, choć nie zawsze je szanują.
Rodzice wciąż wymagają, wciąż chcą, żebyśmy byli ich rozrywką, sensem dnia i lekarstwem na samotność. Ale ja już wiem jedno:
Dorosłe dziecko też ma prawo do własnego życia.
A miłość… miłość wcale nie polega na tym, żeby dać się zajechać własnej rodzinie.
To też może cię zainteresować: Wspaniałe wieści u Stanisława z „Sanatorium miłości”. Płyną do niego gratulacje
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Syn Cichopek nie pojawił się na ślubie mamy. Znamy powód