Że nikt jej nie skrzywdzi, że będzie miała lepsze życie niż ja. Ale los bywa przewrotny – czasem to my, rodzice, potrafimy zranić najbardziej. Nie obcy ludzie, nie wrogowie… tylko my, z miłości, z troski, z dumy.

Kiedy Magda przyprowadziła go po raz pierwszy, od razu wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Mateusz – długie włosy, kolczyk w uchu, rozdarte spodnie, zero manier. „Muzyk” – jak sam się przedstawił. W moim domu muzyk oznaczało: bezrobotny marzyciel, co żyje na cudzy koszt.

Magda błyszczała przy nim jak nigdy. Śmiała się, mówiła głośno, promieniała. A ja widziałam tylko jedno – że to nie jest chłopak dla niej. Nie po to pracowałam całe życie, żeby moja córka skończyła z kimś, kto gra po barach i liczy drobne na piwo.

Zaczęło się od drobiazgów.

– Mamo, Mateusz mnie kocha, a pieniądze to nie wszystko.

– Miłość nie zapłaci za rachunki – odpowiadałam chłodno.

Wiedziałam, że ją boli, ale myślałam, że w końcu zrozumie.

Nie rozumiała. Im bardziej ja naciskałam, tym bardziej się odsuwała. Kiedy raz przyszła do domu z pierścionkiem na palcu, nie wytrzymałam.


– Jeśli za niego wyjdziesz, nie licz na mnie.


– Czyli mam wybierać? – zapytała.


– Tak. Albo on, albo ja.

I wtedy zobaczyłam w jej oczach coś, czego nigdy nie zapomnę – żal pomieszany z rozczarowaniem. Nie powiedziała nic. Wyszła.

Ślub wzięli bez mojego błogosławieństwa. Nie przyszłam. Wiedziałam, że to ją boli, ale byłam zbyt dumna, by się przyznać do błędu. Mówiłam sobie, że minie rok, dwa – i wróci. Że w końcu przyjdzie po rozum do głowy.

Nie przyszła.

Z czasem wieści o niej docierały tylko z drugiej ręki. Że urodziła córeczkę. Że wynajęli mieszkanie. Że Mateusz znalazł pracę w studiu nagraniowym.

Każda informacja wbijała we mnie kolejne igły. Z jednej strony cieszyłam się, że ma się dobrze, z drugiej – czułam, że nie mam już w tym żadnego udziału.

Pewnego dnia dostałam zdjęcie. Na odwrocie napis: „Poznaj swoją wnuczkę, Zosię.” Na fotografii trzy uśmiechnięte twarze: Magda, Mateusz i maleńkie dziecko. Patrzyłam długo i płakałam.

Zrozumiałam wtedy, że moje ultimatum było jak wyrok. Że nie straciłam tylko zięcia, którego nie chciałam. Straciłam córkę, którą kochałam nad życie.

Minęło pięć lat. Zosia ma już cztery latka, a ja widziałam ją tylko raz – przypadkiem, na ulicy.
Magda udawała, że mnie nie widzi. Nie potrafiłam podejść, słowa ugrzęzły mi w gardle.

Codziennie powtarzam sobie:

„Gdybym wtedy potrafiła ugryźć się w język, nie byłabym dziś sama.”

Ale na niektóre błędy nie ma już odwrotu. Czasami miłość matki potrafi być jak nóż – miała chronić, a tylko raniła.

To też może cię zainteresować: Zgarnął główną nagrodę w "Milionerach". Nie dostanie jednak całego miliona

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Dom opieki miał być końcem mojej historii": A okazał się jej najpiękniejszym rozdziałem