Był przystojny, elegancki, poukładany. Zawsze wiedział, czego chce. W tamtym czasie wydawało mi się to pociągające. Dziś wiem, że za tym „poukładaniem” krył się chłód, kontrola i przemoc emocjonalna, której długo nie potrafiłam nazwać.

Marek był z tych ludzi, którzy zawsze mają wszystko zaplanowane. Mieszkanie urządzone jak z katalogu – minimalistyczne, czyste, aż nieludzkie. Na pierwszej randce zapytał, czy lubię sprzątać. Wzięłam to za żart. Nie był.

Zakochaliśmy się szybko. Po roku ślub, po dwóch – wspólny dom. A potem zaczęło się piekło, które z początku wyglądało jak perfekcja.

Wszystko miało swoje miejsce. Kubki w szafce miały być ustawione kolorami – od najjaśniejszego do najciemniejszego. Ręczniki złożone w kostkę, z logo do przodu. Podłogi myte codziennie, okna raz w tygodniu.

Jeśli coś było nie tak – wystarczyło jego spojrzenie. Zimne, przenikliwe, takie, które zamienia człowieka w pył. Nie krzyczał. Nie musiał. Jego cisza bolała bardziej niż jakiekolwiek słowa.

Kiedy raz zostawiłam filiżankę po kawie na blacie, usłyszałam:

– W hotelu też tak zostawiasz bałagan?

Wtedy zrozumiałam. W jego oczach nasz dom był hotelem, a ja – pokojówką, która ma sprzątać i nie przeszkadzać.

Zaczęłam się dostosowywać. Wycierałam kurz trzy razy dziennie. Układałam jego garnitury według dnia tygodnia. Nie chciałam konfliktów. Nie chciałam widzieć, że powoli gasnę.

Znajomi myśleli, że mamy cudowne małżeństwo. „Jaki u was porządek, jaka harmonia!” – mówili. Nie wiedzieli, że w tym domu nie wolno się śmiać za głośno, płakać, ani zostawić śladu po własnym życiu.

Pewnego dnia, po czterech latach małżeństwa, odważyłam się zapytać:

– Marek, może pomyślimy o dziecku?


Zamarł. Spojrzał na mnie, jakbym zaproponowała zbrodnię.

– Dziecko? W tym domu?

– Nie mam zamiaru żyć w chaosie i słuchać wrzasków.

Próbowałam tłumaczyć, że przecież możemy to pogodzić, że damy radę.

A on tylko powiedział:

– Ty ledwo ogarniasz siebie, a chcesz jeszcze bałagan w pieluchach?

Wtedy zrozumiałam, że w jego świecie nie ma miejsca na miłość, tylko na kontrolę. Nie chciał rodziny. Chciał idealnego porządku i świętego spokoju.

Mijały lata. Nie było śmiechu, gości, wspólnych zdjęć. Było za to szkło, stal i zapach płynu do podłóg. Z czasem nawet bałam się oddychać głośniej. Zaczęłam mieć sny, w których stoję w środku naszego idealnego salonu, a na wszystkich ścianach wiszą lustra. Patrzę w nie – i nie widzę siebie.

Kiedyś próbowałam porozmawiać. Powiedziałam mu, że się duszę. Że nie mogę tak żyć. A on tylko westchnął i odparł:

– Jak ci się nie podoba, nikt cię tu nie trzyma.

Pamiętam to dokładnie. Sobota. Słońce wpadało przez idealnie czyste okna. Marek siedział w fotelu, czytał gazetę. Wstałam, wzięłam walizkę, spakowałam kilka rzeczy. Nie powiedziałam nic. Nie pytał.

Drzwi zamknęły się cicho. I po raz pierwszy od lat oddychałam naprawdę.

Dziś mieszkam w małym mieszkaniu, gdzie kubki stoją w różnych miejscach, a na kanapie leżą zabawki mojego kota. Na stole często zostaje filiżanka po kawie – i wcale mi to nie przeszkadza.

Nie wiem, czy jeszcze kiedyś się zakocham. Ale wiem jedno: wolę żyć w lekkim bałaganie z sercem, niż w perfekcyjnie wysprzątanym piekle bez duszy.

To też może cię zainteresować: Anastazja Jakubiak podjęła wyjątkową decyzję. Tomasz Jakubiak byłby z niej dumny

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Wielkie emocje w „Pytaniu na śniadanie”. Kaczorowska i Rogacewicz mówią o wspólnym dziecku