Przez lata robiłam wszystko, żeby ich mieć blisko. Pomagałam, wspierałam, pożyczałam, dogadzałam — tak, żeby każdy był zadowolony. A potem, gdy choroba przykuła mnie do łóżka, nagle wszyscy przypomnieli sobie, że istnieję.

Kiedy zmarł mój mąż, dom opustoszał. Na początku jeszcze dzwonili — córka pytała, czy sobie radzę, syn wpadał „na chwilę”. Z czasem nawet te krótkie rozmowy zniknęły. Zostały tylko święta, czasem urodziny.

Wtedy dzwoniły słowa, nie ludzie:

„Mamo, wszystkiego najlepszego! Wpadniemy, jak się trochę ogarniemy!”

Nie wpadali nigdy.

Pewnego dnia lekarz spojrzał na mnie poważnie. Nowotwór. Nieoperacyjny. Zbyt późno wykryty.

Zamarłam. Nie ze strachu przed śmiercią — ale z myślą, że odejdę zupełnie sama. Wracałam do pustego mieszkania i pierwszy raz w życiu naprawdę się modliłam. Nie o zdrowie, tylko o to, żeby ktoś jeszcze o mnie pamiętał.

I wtedy — jak na zawołanie — zaczęli dzwonić.

Najpierw córka:


– Mamusiu, czemu nic nie mówiłaś o chorobie? Przecież my jesteśmy rodziną!

Potem syn:


– Trzeba się tobą zająć, mamo. Przyjedziemy, pomożemy, może nawet się przeprowadzisz bliżej nas.

Łzy same napływały mi do oczu. Wierzyłam, że wracają z miłości. Wreszcie! – pomyślałam – rodzina znowu razem.

Nie wiedziałam jeszcze, że ich troska miała cenę.

Kiedy córka przyjechała, była inna. Przyniosła kwiaty, uśmiechy, ale w oczach miała zimny błysk.


– Mamusiu, a co z mieszkaniem? Kto się tym zajmie, jakby ci się pogorszyło?


– Nie myślałaś, żeby przepisać komuś z nas, żebyś miała spokój?

Syn z kolei pytał o konto.


– Wiesz, mamo, teraz to wszystko można załatwić wcześniej. Żeby potem nie było problemów…

I wtedy zrozumiałam. Nie przyjechali z miłości. Przyjechali na zwiady.

Nagle mieli dla mnie czas. Córka przynosiła obiady, syn odwiedzał co weekend. Zaczęli się prześcigać w uprzejmościach. Każde z nich chciało być „tym lepszym dzieckiem”. Ale ja już widziałam, co kryje się pod maską troski.

Nie widzieli chorej matki. Widzieli klucze, mieszkanie, pieniądze, emeryturę.

Zrobiłam to po cichu. Zapisałam mieszkanie nie im, ale wnuczce z domu dziecka, której pomagałam przez fundację. Dziewczyna, której nigdy nie widziałam, napisała mi kiedyś:

„Dziękuję, że uwierzyła pani, że zasługuję na lepsze życie.”

To wystarczyło. Ona była jedyną osobą, która nie chciała ode mnie niczego oprócz serca.

Kiedy leżałam w szpitalu, córka wpadła z kwiatami i uśmiechem.


– Mamusiu, pamiętasz, co mówiłaś o testamencie? – zapytała niby od niechcenia.


– Pamiętam, kochanie – odparłam cicho. – Wszystko załatwione.

Nie zdążyła spytać więcej. Twarz jej pobladła, jakby coś przeczuła.

Zamknęłam oczy z dziwnym spokojem. Bo choć odeszłam samotna, odeszłam wolna.

A oni? Nie zostali z pustymi rękami. Zostały im wspomnienia – o tym, jak sprzedali matkę za spadek, którego nigdy nie dostali.

To też może cię zainteresować: Nie wyrzucaj sztucznych kwiatów po kilku tygodniach. Zrób to, a odzyskają blask

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Odeszła Barbara Komorowska. Rodzina przekazała informacje o jej ostatnim pożegnaniu