Chyba to nie dzieje się z dnia na dzień — po prostu pewnego ranka słyszysz w głosie własnych dzieci znużenie, którego wcześniej tam nie było. Zaczynają mówić do ciebie powoli, jak do kogoś niedołężnego. A potem nagle wszystko się zmienia: z matki stajesz się problemem.
I tak właśnie trafiłam tutaj — do domu opieki.
Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda ładnie. Jasne ściany, czyste łóżka, zapach świeżo parzonej kawy. Opiekunki są miłe, choć mają w oczach ten cień, który pojawia się u ludzi zmęczonych cudzym bólem.
Mam tu swoje miejsce przy oknie. Patrzę codziennie na drzewa, które szumią, jakby szeptały coś tylko dla mnie. I wreszcie... nikt niczego ode mnie nie chce. Nie muszę gotować, sprzątać, tłumaczyć się, że zapomniałam, że nie zdążyłam. Nie muszę słuchać wyrzutów.
Tylko czasem, w nocy, w ciszy, słyszę w głowie tamte słowa:
– Mamo, przez ciebie nic mi w życiu nie wychodzi.
– Mamo, ty zawsze musisz wszystko popsuć.
– Mamo, nie dziw się, że wolimy zostać u siebie, z tobą nie da się żyć.
Wychowałam troje dzieci. Nie było łatwo – mąż pił, ja pracowałam na trzy etaty, żeby mieli co jeść i w czym chodzić do szkoły. Zawsze byłam tą, która dawała, a nie tą, która brała. Myślałam, że kiedyś to docenią.
Nie docenili. Dziś słyszę, że byłam zbyt surowa, że nie umiałam okazywać czułości, że „zniszczyłam im dzieciństwo”. A ja tylko chciałam, żeby mieli lepiej ode mnie.
To chyba największy paradoks macierzyństwa — robisz wszystko, by dać im siłę, a potem ta siła obraca się przeciwko tobie.
Pamiętam ten dzień dokładnie. Najstarsza córka powiedziała, że nie może się mną zajmować, bo ma swoje życie. Średni syn dodał, że mnie nie stać na opiekunkę, więc lepiej, żebym poszła „tam, gdzie się mną zajmą profesjonalnie”. A najmłodszy, ten zawsze wrażliwy, tylko milczał. I wtedy zrozumiałam, że nie mam już domu.
Spakowali mi walizkę, włożyli parę ubrań, trochę kosmetyków i album rodzinny. Pożegnali się uprzejmie, poprawili kołdrę w nowym pokoju i wyszli.
Nie obejrzeli się za siebie.
Teraz mam spokój. Nie muszę się tłumaczyć, nie muszę przepraszać, że jeszcze żyję. Jem to, co mi podadzą, śpię, kiedy chcę, czytam stare książki. Nie mam pojęcia, kiedy jest niedziela, a kiedy poniedziałek — i to wcale mnie nie martwi.
Czasem przychodzi ksiądz, zapyta, jak się czuję. Uśmiecham się wtedy i odpowiadam:
– Dobrze, proszę księdza. Teraz to już naprawdę dobrze.
Bo choć to brzmi okrutnie, w tym domu starców mam więcej spokoju niż w domu moich dzieci.
Wczoraj przyszedł list. Od córki.
Napisała:
„Mamo, przepraszam, że nie dzwonię. Jesteśmy zajęci. Może wpadniemy na święta.”
Nie wiem, czy przyjdą. Nie mam żalu. Żal jest luksusem, na który nie mam już siły.
Patrzę przez okno i myślę, że to ironia losu — całe życie chciałam, żeby moje dzieci miały dom.
A dom znalazłam dopiero tutaj.
To też może cię zainteresować: Wraca sprawa Kamilka z Częstochowy. Zażalenie w sprawie urzędników trafi do sądu”
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Zacznie się 30 października. Pogoda całkowicie się zmieni